Na tle znakomitego „Dostatku” najnowsza powieść Michaela Crummeya wypada dość blado. Wrażenie robią opisy dzikiej przyrody i trudów życia rybaków na odludnym wybrzeżu, jednak głównego wątku – dorastania, dojrzewania i poszerzania horyzontów pary głównych bohaterów – starczyłoby na dobre, pełne emocji opowiadanie. Rozciągnięte w powieść losy Evereda i Ady robią raczej letnie wrażenie, tym bardziej że kierunek, w jakim zmierzają, nie jest zaskakujący (a na dodatek ujawniony w okładkowym opisie).
Zdani tylko na siebie
Dwunastoletni Evered i jego młodsza o dwa lata siostra Ada tracą najpierw matkę i młodszą siostrę, a potem ojca. Zostają sami w chacie nad odległą zatoczką, do której dwa razy w roku przybija statek. Rozważają przeniesienie się do najbliższej osady, ale ostatecznie postanawiają żyć we dwójkę w rodzinnym domu i kontynuować pracę rodziców. Zmagania z codziennością i ciężką pracą – łowieniem i suszeniem ryb – są zdecydowanie ponad siły dzieci. Nie sprzyja im pogoda ani przyroda. Mimo to trwają i próbują nie tylko przetrwać, ale też jakoś radzić sobie z żałobą, samotnością, przemianami, które zachodzą w nich samych: wszystko to w miarę bardzo skromnych pojęć o życiu i świecie. Przede wszystkim naśladują rodziców, jedynych znanych im ludzi; ze strzępów zapamiętanych opowieści matki czerpią wiedzę o niebie i ziemi, uzupełniając ją własnymi wyobrażeniami. Niestety w miarę dorastania coraz trudniej jest im własne emocje rozumieć i kontrolować, a zetknięcie się ze światem zewnętrznym wprowadza tylko dodatkowy zamęt w życie rodzeństwa.
W niespiesznym rytmie
Opowieść toczy się niespiesznie w rytmie mroźnych zim i pełnych harówki lat, punktowana pojawianiem się statku z zaopatrzeniem i niekiedy dramatycznymi wydarzeniami, jak wędrówka do wraku żaglowca (co jest zresztą znakomicie opisane). Przez większość czasu Evered i Ada są jednak sami ze sobą, swoimi myślami i emocjami, zdani wyłącznie na siebie. Obserwujemy ich dorastanie – siostra, chociaż młodsza, jest od brata bardziej dojrzała, i uczuciowo, i intelektualnie, zyskuje przez to nad nim przewagę. To interesujące, chociaż mocno rozwleczone i przez to raczej letnie w odbiorze; od pewnego momentu nazbyt wyraźnie widać, czego można się spodziewać w zakończeniu, jak skończy się próba sił między rodzeństwem. Do tego bohaterowie książki mówią jakąś dziwną gwarą, po części wiejską, po części archaizowaną, z naleciałościami biblijnymi, która brzmi, moim zdaniem, sztucznie; rozumiem, że miało to podkreślać izolację bohaterów, ale efekt jest miejscami groteskowy, szczególnie że narrator używa (na szczęście sporadycznie) określeń w rodzaju „konfiguracja bibelotów” na określenie ułożenia muszelek na półce. Ciekawe, że z kolei dialogi marynarzy są doskonale oddane, jędrne i rubaszne. Pod innymi względami Crummeyowi poszło lepiej: surowość rybackiego życia opisana jest świetnie, podobnie jak dzika przyroda. Szaleństwa żywiołów, niebezpieczeństwa, ciężka praca – w tym autor czuje się doskonale i te fragmenty czyta się z prawdziwą przyjemnością.
O, widzisz, z tym językiem. W czytanym właśnie Sapkowskim przechodzenie od właśnie archaizowanych części dialogu, do języka jak najbardziej współczesnego, trochę mnie uwiera. Ale nie na tyle, żeby nie sięgać właśnie po drugi tom :D
Chciało Ci się zerkać do oryginału? Może to tylko tłumaczenie? Choć byłoby to dziwne, biorąc pod uwagę, że reszta, jak piszesz, dobra :)
Oryginału nie szukałem. Autor napisał w posłowiu, że korzystał ze słownika archaicznej gwary nowofundlandzkiej, podejrzewam, że tłumacz próbował to jakoś oddać po polsku. Bardziej mnie zresztą uwierała ta konfiguracja bibelotów :( A Sapkowski to różne wygibasy stosował, akurat nie jestem wielbicielem :)
A ja lubię :) Mimo pewnego zamiłowania do nagminnego powtarzania wygrzebanych ze słownika staropolszczyzny zwrotów, które działa mi na nerwy oraz nadużywania łaciny przy braku przypisów, to jednak są to wojny husyckie! A ja, panie kolego, miałem promotora, który był w temacie jednym z lepszych graczy i potrafił zarazić zamiłowaniem :)
A, do wojen husyckich u Sapkowskiego nigdy nie doszedłem, zastopowało mnie po Wiedźminie :) A kto był promotorem, panie kolego? Iwańczak?
Trafiony, zatopiony :)
To nie było trudne :) Mam dwie jego książki na półce, nieczytane od 20 lat :P
Może to palec, nomen omen, boży :P A ja dziś chciałem wyszperać w biblio jakiś tom Klubu 7. Przygód w papierze i jakoś bez powodzenia (ale i czasu nie było), a wydawało mi się, że półki były tego pełne :)
A ten Crummey, to tak do kogo stylem podobny? :)
Półki coraz mniej pełne staroci, zwłąszcza w bibliotekach:) A Crummey podobny sam do siebie, chociaż te jego zimowo-rybackie opowieści mnie się trochę kojarzyły z Simmonsem i Terrorem. Taka surowa proza bez ozdobników, ale działająca na wyobraźnię.
Zimno się robi od samego patrzenia na okładkę, a piszesz, że „Opowieść toczy się niespiesznie w rytmie mroźnych zim” – chyba będę musiała zaczekać do fali upałów, żeby sięgnąć po tę powieść. Bo intryguje mnie ten autor, nie powiem.
Autor umie opisywać tę swoją Nową Fundlandię, po prostu czujesz, że tam jesteś. W dodatku to szalona egzotyka. Czasem zdarza się nieco hmm realizmu magicznego, ale w umiarkowanych dawkach. No ale od tego mrozu i łowienia ryb w lodowatej wodzie bohaterowie mają prawo do wizji albo dwóch :)
Szalona egzotyka? To mi zabiłeś ćwieka.;)
Ile znasz detalicznych opisów połowów ryb w Nowej Fundlandii?
Nie znam w ogóle detalicznych opisów połowów,.;( Hemingwaya odpuszczam, to była tylko jedna ryba.;)))
U Hemingwaya to jest jakaś moralna męka, a nie połów. Crummey jest bardziej techniczny, a równocześnie potrafi dobrze oddać trud i wysiłek. Zresztą widać w nim miłośnika Nowej Fundlandii, przyrody, historii, folkloru.