To nie jest skąpana w słońcu Italii opowieść o odnoszącym sukcesy genialnym artyście. To przytłaczająca, wręcz ponura opowieść o burzliwych czasach brutalnych rozgrywek politycznych i o geniuszu przeraźliwie samotnym, który wśród niezliczonych udręk walczy o uznanie dla swojej sztuki. Biografia, której klimat wynika nie tylko z dokładnej znajomości historii, ale i z warunków, w jakich książka powstawała: w początkach drugiej wojny światowej, pod niemiecką okupacją, czeski pisarz Karol Schulz zapisywał kolejne strony, przesycając je, świadomie bądź nie, atmosferą, w której sam żył. Miał szerokie plany, życie Michała Anioła zamierzał rozpisać na trzy tomy. Nie zdążył. Skończył jeden i ledwie dwa rozdziały drugiego tomu. A mimo to „Kamień i cierpienie” robi wielkie wrażenie swoim rozmachem, siłą emocji i wspaniałym językiem.
Epoka stara i nowa
Czytelnicy przyzwyczajeni do typowych powieści biograficznych mogą się początkowo czuć nieswojo. Gdzie jest Michał Anioł? Dlaczego pierwsza wzmianka o nim pojawia się po czterdziestu kilku stronach gęstego druku, a on sam wychodzi na scenę dopiero po kolejnych dwudziestu? Po co drobiazgowe opowiadanie o wszystkim, co dzieje się dokoła: rywalizacji rodów i miast, intrygach, zamachach, walkach? Po co wprowadzanie dziesiątków postaci z ich genealogiami, planami, namiętnościami i słabościami? Czy to nie przesłoni głównego bohatera, nie zepchnie go gdzieś na margines? Przecież zwykle autorzy postępują odwrotnie, przycinając tło i umniejszając bohaterów drugoplanowych, że przypomnę biografię Rodina, która czytana po „Kamieniu i cierpieniu” robiła wrażenie wyjątkowo wątłej. U Schulza jednak Michał Anioł i jego epoka są równie ważni: Buonarotti jest dzieckiem swoich czasów, a równocześnie wyrasta ponad nie i pozostaje z nimi w nieustającym konflikcie. Nie da się go zrozumieć bez poznania Italii początków szesnastego wieku, szarpanej niepokojami, zachłystującej się odkrywaniem starożytności i równocześnie pełnej lęku przed nowościami. Przykładem tej dwoistości jest Florencja, bogata, czerpiąca z życia pełnymi garściami, która jednak dziwnie szybko ulega mrocznej charyzmie mnicha Savonaroli, jakby zawstydzona tym, że ośmieliła się z mroków wyjść na światło słońca. Czy opisując te wstrząsające wydarzenia Schulz czerpał z historii, która rozgrywała się na jego oczach? Czy Florencja ma w sobie coś z Republiki Weimarskiej, tego dekadenckiego państwa, które uległo brunatnej charyzmie Hitlera? I czy niemiecki Führer nie przebija z postaci dominikańskiego mnicha-fanatyka? Bo to, że wstrząsająca scena palenia dzieł sztuki i przedmiotów zbytku jest aż nazbyt żywym odbiciem palenia nieprawomyślnych książek w Trzeciej Rzeszy, zdaje się nie ulegać wątpliwości.
W drodze do uznania
Mimo jednak bogactwa detali historycznych Michał Anioł nigdy nie przestaje być głównym bohaterem powieści, nawet jeśli znika nam z oczu. Jest obecny w rozmowach innych, wichry epoki w ten czy inny sposób w niego uderzą: będzie zmieniał miejsca pobytu, szukał coraz to nowych mecenasów, gdy poprzednich zmiecie dziejowa zawierucha. Będzie walczył o przetrwanie i o uznanie, boleśnie świadomy, jak wiele chciałby zrobić, a jak niewiele ma czasu – życia nie starczy na realizację projektów. Obserwujemy Buonarottiego przez pierwszych trzydzieści lat życia: od chłopczyka, który pragnie być artystą wbrew życzeniom ojca i stryja, kijem wybijających mu to marzenie z głowy, do mężczyzny w sile wieku, który wreszcie doczekał się uznania, zaproszenia do pracy dla papieża w Rzymie. Towarzyszymy Michałowi Aniołowi w tej drodze, bolesnym dojrzewaniu człowieka i rzeźbiarza, w samotności, chorobach, słabościach, w chwilach krótkotrwałych triumfów i dużo dłuższych momentach pełnych koszmarów, gdy rozgorączkowany umysł obsuwał się w szaleństwo. Kiedy jednak kamień wołał do niego i domagał się, by spod szorstkiej powierzchni dobywał ukryte w głębi kształty, uśpione życie, tysiące form w nim zaklętych, Buonarotti się podnosił. I tworzył, idąc za swym powołaniem i tym głosem, którym przyzywało go serce kamienia.
Epopeja z rozmachem
O sile oddziaływania powieści Schulza na czytelnika decyduje język: wręcz barokowy w swym bogactwie, ale równocześnie precyzyjny i idealnie opisujący cechy postaci, wygląd dzieł sztuki, choreografię scen zbiorowych. Przede wszystkim jednak bezbłędnie oddawany jest nastrój, charakter chwili, emocje, te malujące się na twarzach czy w postawach, ale też te podskórne, tętniące gdzieś w głębi. Z opisu starego krucyfiksu poznajemy nie tylko przedmiot, drewnianą rzeźbę, układ ciała Ukrzyżowanego czy grę świateł, ale wręcz czujemy mękę rozpiętego na krzyżu Chrystusa. Gdy uczestniczymy w paleniu dzieł sztuki we Florencji, ogarnia nas szaleństwo tłumu, a jego panika udziela się w scenie zamachu na Medyceuszy. Narracja trzecioosobowa od czasu do czasu znienacka zmienia się w pierwszoosobową, wprowadzając nas w myśli bohaterów; monologi Machiavellego podsumowują, na przykład, sytuację polityczną w Italii. Czas płynie zrywami, raz szybciej, raz wolniej; niektóre tygodnie płyną jak lata, a niektóre lata przemykają jak dni. Michał Anioł przeżywa tyle, że wydaje się niekiedy dojrzałym mężczyzną czy wręcz starcem i dopiero jakieś wydarzenie wzmiankowane w tekście pozwala uświadomić sobie, że te dramatyczne epizody są udziałem dziewiętnasto- czy dwudziestolatka; że „Dawid” jest dziełem dwudziestosześciolatka, a zaproszenie do Rzymu nadchodzi przed trzydziestką. To wszystko sprawia, że książka Schulza daleka jest od gładkich biografii; jej rozmach, drobiazgowość, szeroko zarysowane tło zbliżają ją raczej do epopei. Bez względu jednak na przynależność gatunkową „Kamień i cierpienie” jest mrocznym i dusznym arcydziełem, które niesłusznie popadło w zapomnienie.
Czyli chwalona wszem i wobec „Udręka i ekstaza”, ma godnego przeciwnika? Myślałem, żeby wrócić do Stone’a, to może miast tego sięgnę po Schulza :)
Udręka i ekstaza to pierwsza liga, ale Schulz to ekstraliga :)
Naprawdę chcesz się bawić ze mną w piłkarskie porównania? :D Ekstraklasa chyba, jeśli już. Ale nie brnijmy w to dalej. Miodne jest i tyle :)
He, chce człowiek błysnąć metaforą i jak kulą w płot :D Miodne, ciężkie, ale miodne.
Podoba mi się się zwróciłeś uwagę na wpływ okresu w którym tworzył pisarz na jego dzieło. Czytając twoją recenzję wydaje mi się to oczywiste, a jednak umknęło mi to wcześniej, to powiązanie Savonaroli z Hitlerem (powtarzalność dziejów) czy Florencji z Republiką Weimarską. Udrękę i ekstazę czytam co jakiś czas na nowo, ale po twojej recenzji myślę, że powinnam po raz kolejny przeczytać Kamień i cierpienie. Do Stone`a mam ogromny sentyment, Schulza znam tylko z tej biografii, ale uważam ją za bardzo dobrą. Choć jak się ma bzika na punkcie Michelangelo to połyka się wszystko co wpadnie w ręce i w oczy.
Trochę się tych nawiązań nie dało nie zauważyć po lekturze krótkiej notki o autorze, bez tego pewnie skojarzeń bym nie miał. No może poza tym paleniem dzieł sztuki. Ale ogólnie dałoby się znaleźć więcej nawiązań i aluzji, sama atmosfera też momentami „okupacyjna”. Ja bym sobie dla odmiany powtórzył Stone’a, szczególnie ten okres, którego Schulz nie zdążył opisać.
No to albo nie przeczytałam notki, albo w moim wydaniu jej nie było (nie sprawdzę, bo książkę sprezentowałam ciotce. :( Co mi uświadomiło, że nie sięgnę w najbliższym czasie. Może będzie w bibliotece), albo czytałam nieuważnie. Miałam wydanie z twarzyczką Sybilli Delijskiej na okładce
Mam nadzieję, że uda Ci się znaleźć egzemplarz i przeczytać Schulza ponownie :)
Ja przeczytałam „Udrękę…” w lipcu-sierpniu. Po raz pierwszy, latami się zabierałam, a teraz wiem: to jedna z lepszych rzeczy, jakie przeżyłam w roku słusznie minionym. Dlatego zdanie o „skąpanej w słońcu” opowieści zelektryzowało mnie natychmiast: czy dobrze myślę, że to w kontrze do Stone’a? Bo dla mnie on był taki właśnie, skąpany. Rozlewna, aksamitna, pieszcząca proza ze stalowymi mięśniami pod lśniącą skórą;) Szalenie mnie to zresztą zaskakiwało, bo po biografii Londona „Żeglarz na koniu”, przyzwoitej, solidnej i nic ponadto, wcale nie szykowałam się na olśnienie. A ono przyszło, i to właśnie w znaczeniu urody życia; i ani delikwenci prosektoryjni, ani te rzezie, ani wszystkie policzki, jakie sam Michał Anioł dostał od losu, nijak tego wrażenia nie niweczyły. Z Twojej recenzji wychyla się wizja książki, która rozmieszcza akcenty całkiem przeciwnie i jest wobec tamtej zwierciadlana. Słusznie przypuszczam?
Z życzeniem urodzaju bibliotecznego i dobrymi myślami na nowy rok
Margiela
Przeciwstawienie wyszło mi podświadomie, bo piłem raczej do takiej powszechnej wizji słońca, cytryn i renesansowych geniuszy tworzących bez wysiłku arcydzieła w ogrodach z fontannami. Ale w zasadzie, po zastanowieniu, to w sumie można to odnieść do Stone’a. Udręka i ekstaza kiedyś mnie oszołomiła tym, o czym piszesz: uroda życia, winogrona i mięśnie, kolory itp. Stone to jednak jest bardzo elegancka konfekcja szyta pod amerykańskich czytelników (mam wrażenie, choć dawno czytałem, że trochę pod ten prąd poszedł w biografii van Gogha), Schulz, być może z powodu okoliczności powstawania powieści, z pewnością nie zamierzał czytelnikom nic ułatwiać, a na pewno nie idealizował epoki. Warto znać obu, zdecydowanie, choć ja bym odczekał po Udręce tak z rok :) Pozdrawiam, dzięki za życzenia.
Czyli intuicje się potwierdzają. Zdecydowanie po tych ślicznościach Stone’owskich jakiś czas minie, zanim znowu znajdę się w renesansie, ale, ma się rozumieć, dobry tytuł dobrze mieć w pamięci.
Co do wymiaru słoneczno-cytrynowego, oprócz sielanki może przynieść ekstazę, a nawet trans, czego dowodzą pieśni zbieraczy cytryn:) Nie mogę się powstrzymać, żeby nie wkleić (Sycylia, lata pięćdziesiąte):
https://www.youtube.com/watch?v=kcHfSyFXsOg
Margiela
O rany, przedziwna ta pieśń :) Chociaż nie moje klimaty. Schulza miej koniecznie w pamięci, za jakiś rok będzie jak znalazł :)
Arcydzieło to mocne słowo.;) Ciekawy wydaje się zabieg wprowadzania głównego bohatera z opóźnieniem. No i okładaka – prima sort!
Powiedziałem i słowa nie zmienię. Na razie przynajmniej :) Okładka świetna, chociaż Schulz ogólnie miał szczęście do okładek – w sumie nadawał się każdy detal z dzieł Michała Anioła.
Owszem, ale ten detal został oryginalnie zmodyfikowany.;) Lubię okładki, których urodę widać po rozłożeniu całego tomu, dzisiaj to rzadkość.
Szczerze mówiąc, to zauważyłem tę głowę Dawida dopiero po zdjęciu obwoluty do fotografii :) Ale tak, pomysł znakomity. Dzisiejsze obwoluty zwykle kompletnie bez sensu powtarzają to, co jest na zasadniczej okładce.
O ile w ogóle są obwoluty.;(
Czasem lepiej, jakby nie bylo, jeśli służą głównie dodaniu 2,50 do ceny :)
Ja akurat za obwolutami nie przepadam. Zawsze do czytania zdejmuję i potem nie mogę znaleźć. Już nie mówiąc o tym, że ich stan na egzemplarzach używanych jest daleki od ideału :P
Na używanych egzemplarzach najczęściej ich nie ma, niestety :(
Generalnie idea obwoluty była taka, żeby wyrzucić ją po kupieniu książki i przyniesieniu do domu. Dziś trudno stwierdzić dlaczego obwoluta jest traktowana jako obowiązkowy składnik przy książkach wydanych z obwolutą. My w antykwariacie nigdy nie potrafimy określić tego momentu, kiedy obwolutę należy uznać za tak zniszczoną, że lepiej, żeby książka była bez niej. Najczęściej takie szczątki obwoluty wkładamy do książki, bo są czytelnicy, którzy sami albo u introligatora naprawiają je lub wykorzystują do oprawy. Schulza mam i po tym wpisie mam apetyt na przeczytanie. Dziękuję
To chyba trochę naciągane z tym wyrzucaniem obwoluty, przecież to a) często są cacka graficzne, b) kiedyś pod spodem grafiki nie było, albo gołe płótno, albo biały karton z tytułem. Ja tam maniacko szukam egzemplarzy z obwolutami, choćby w strzępach i cieszę się, jak w kupionych egzemplarzach znajdę choćby skrzydełko z biogramem autora :) Wszystkiego najlepszego!