Lipcowy obóz harcerski na Mazurach zaczyna się z przytupem: od pomocy w gaszeniu płonącego lasu. Ledwie dojechali na miejsce, a już chłopcy muszą biec na ratunek. Zyskują uznanie leśników i strażaków nie tylko za swoje zaangażowanie, ale i nietypowe drwalskie umiejętności. Harcerze nie poprzestają jednak na tym i w ramach swoich ćwiczeń terenowych postanawiają odkryć, co było przyczyną pożaru.
Mazurskie wyzwania
Zastęp „Czajek”, złożony z druhów wybitnie uzdolnionych w obróbce drewna, wyróżnia się też godnymi bohaterów Karola Maya talentami tropicielskimi. Najdrobniejszy ślad nie ujdzie czujnym oczom harcerzy, każdy bezbłędnie zinterpretują, opiszą, utrwalą, stopniowo przybliżając się do wyjaśnienia zagadki pożaru. Ale nie tylko tym zajmują się obozowicze. Przede wszystkim muszą poznać okolicę i nawiązać kontakty z mieszkańcami, poznać ich i pomóc w codziennych pracach. Harcerzy, znakomicie przygotowanych do tego, świadomych mazurskiej historii, uderza bardzo szybko niechęć, jaką otoczeni są Mazurzy, nazywani pogardliwie Niemcami. Zasłużony działacz Związku Polaków w Niemczech żyje w walącej się chacie i dla wielu wciąż jest solą w oku. Taka niesprawiedliwość nie mieści się chłopcom w głowach, starają się więc ze wszystkich sił uświadamiać napływowych mieszkańców, kim naprawdę są Mazurzy i jakie mają zasługi dla walki o polskość. Wydaje się jednak, przynajmniej z początku, że wszelkie wyjaśnienia skazane są na niepowodzenie; harcerze będą musieli sięgnąć po mocniejsze argumenty.
Letnie przygody w klimacie odwilży
Licząca ponad 60 lat „Plama na Złotej Puszczy” okazała się zaskakująca pod kilkoma względami. Jest wartką, wciągającą przygodówką z sympatycznymi młodymi bohaterami, trochę w typie „Czarnych Stóp” Seweryny Szmaglewskiej, a trochę wszelakich powieści o dzielnych tropicielach z Dzikiego Zachodu i naśladujących ich dzieciakach. Pełno tu harcerskiego życia obozowego, codziennych obowiązków, choćby kuchennych (które stają się dla poszczególnych zastępów polem do zaskakującej rywalizacji), ale też wypraw po okolicy, odkrywania nowych miejsc i poznawania nowych ludzi: rówieśników, mieszkańców wsi, pomocy w naprawach i na polach. Chłopcy zyskują sympatię miejscowych pracowitością, dobrą organizacją, bezinteresownością, życzliwością, humorem. I tylko jedna kwestia kładzie się cieniem na tej sielance: niechęć ludności napływowej do Mazurów. Jest lipiec 1956 roku, wydawałoby się, że minęło dość czasu, by od końca wojny stosunki między ludźmi się ułożyły, żeby się dobrze poznali i docenili, tymczasem na wzmiankę o Mazurach, uparcie nazywanych Niemcami, jedna z gospodyń wybucha: „Jakie mają zasługi? Gdy nas Hitler grabił i męczył, oni tu opływali w dostatki”. Dowiadujemy się, że ludność napływowa zabierała Mazurom dobytek, bardziej zawoalowane (ale obecne, zapewne wskutek popaździernikowej odwilży) są sugestie, że sprzyjali temu przedstawiciele nowej polskiej władzy, również traktujący miejscowych jak wrogów. Uświadomieni historycznie harcerze wiele zrobią, żeby zmienić to nastawienie, wykorzystując nie tylko perswazję, ale również zapobiegając skrzywdzeniu zasłużonego działacza mazurskiego. Mrówczyński zręcznie uniknął wrażenia nachalnego dydaktyzmu czy propagandyzmu, gdyż narratorem powieści uczynił zastępowego „Czajek”, świetnego organizatora i tropiciela, ale też mocno zaangażowanego emocjonalnie (aż wydawało się czasem, że to dla niego sprawa niemal osobista) w oddawanie sprawiedliwości Mazurom. Jego przejęcie lokalnymi problemami wygląda na szczere, umie być przekonujący – nic dziwnego, że przełamuje niechęć i nieufność mieszkańców, by ostatecznie zatrzeć hańbiącą „plamę” podziałów etnicznych na mazurskiej „Złotej Puszczy”.
Bolesław Mrówczyński, Plama na Złotej Puszczy, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1982 (wydanie XI, nakład 50 000).
Ciekawa jestem, jak dokładnie wyglądały te mocniejsze argumenty, po które sięgnęli harcerze. :)
Godność osobista poszła w ruch. Oraz deptanie po ambicji :)
A deptanie po godności?
Trzeba książkę przeczytać, kolego. Mam Ci palić fabułę? :)
A mnie rozczuliła okładka, pamiętam tę serię ;-)
Seria rewelacyjna, będę stopniowo prezentował.
Serię pamiętam, książkę z pewnością czytałam, ale przyznam, że treść mi jakoś w pamięci nie utkwiła, w przeciwieństwie do efektownego tytułu, dlatego coś kojarzę :-) Natomiast co do animozji miejscowi-napływowi, to niestety one utrzymywały się znacznie dłużej niż ów 1956 rok, niestety nie dogadali się, co więcej była taka obawa, ze „Niemcy wrócą”. Obawiam się, że najbardziej zaangażowana akcja harcerzy by tego nie zmieniła w miesiąc. No ale to książka dla młodzieży i w sumie chyba nawet niezła i z dobrymi intencjami, jedna z tych pozycji, gdzie akcja rzeczywiście dotyczyła realnych problemów, z którymi trzeba się było zmierzyć funkcjonując w społeczności poza dużym miastem (tu akurat wieś).
Zgadza się, te obawy, że Niemcy wrócą, utrzymywały się dość chyba długo. Całe lata ponoć ludzie potrafili nie inwestować w zabudowania. Moi dziadkowie mieszkali na Mazurach i to było widać tu i ówdzie. Pamiętam też sensację we wsi, jak czasem, w latach osiemdziesiątych, pojawiali się jacyś Niemcy ojcowiznę oglądać. Z sentymentu, całkowicie niewinnie, ale wyczuwało się jakiś podskórny niepokój.
Super wpis :)
A jak u pana Mrówczyńskiego z dialogami, bo po dwóch kolejnych powieściach Kowalewskiego mogę zacytować klasyka o niedobrych dialogach :P
A wyobraź sobie, że nie najgorzej, szczęśliwie żadnych prób slangu młodzieżowego. Czasem trochę zbyt literacko, ale czyta się. Co Kowalewskiego? Miód akacjowy? Zaiste, bardzo złe dialogi.
Matulu moja, dialogi w powieściach „młodzieżowych” z PRL to jest temat rzeka. Nawet pominąwszy slang, prawdopodobieństwo napotkania nastolatka mówiącego tak jak np. w książkach Broszkiewicza było znikome…
@ZwL „Miód …” + Wuj Antoni w jednym tomie. W obydwu silenie się na inteligentny dowcip powodowało, że dialogi były tak dęte i koślawe, a nawet wręcz niezrozumiałe, że … Jakoś w innych młodzieżówkach tak bardzo mnie to nie raziło. Nawet u wspomnianego przez @Katarzynę Broszkiewicza. Ba, „Długi, deszczowy …”, powtarzany jakiś czas temu jawi mi się dialogowo neutralny, no, ale ja straszną sklerozę mam :D
Żeby nie być gołosłownym, kawałek Miodu …:
(…) — Wystarczy ci tak siedzieć?
— Właśnie.
— Nie zbierałeś jagód ani poziomek?
— Nie przyszło mi do głowy.
— Nieseryjny.
— Gdzieś to wyczytała?
— W twojej ankiecie personalnej.
— We Wrocławiu dużo do ciebie podobnych?
— Zwariowałabym, żeby były podobne.
— Powiedz do końca: prototyp, naśladownictwo zastrzeżone.
PS. Jak już wkleiłem ten fragment, to sobie przypomniałem, że ja już to gdzieś … i okazało się, że dokładnie ten sam wycinek dialogu prezentował pod swoim wpisem Gospodarz :D Ale niech już tu zostanie jako dowód.
PPS. Nieseryjny??
Nieseryjny zapewne niepoważny. Ale dialogi w Miodzie powinny mieć specjalne miejsce w dziejach dialogu polskiego :)
Przyznam, że pomimo czytania w młodości wszystkiego jak leci, na tego Kowalewskiego się chyba nie natknęłam, zapewne zapamiętałabym tak wstrząsające dialogi. Rzeczywiście duże osiągniecie. U Broszkiewicza to bardziej miałam na myśli np. „Mister Di” niż „Długi deszczowy tydzień”, choć i w tym drugim, zważywszy na wiek bohaterów, to dialogi jakoś nie przystają do rzeczywistości, 12-14 letnie dzieci rozmawiają ze sobą jak dorośli ludzie? Ale i tak mam słabość do Broszkiewicza, bo był to chyba jedyny autor, który dopuszczał myśl, że dziewczynka, tak jak ja, może być uzdolniona w zakresie przedmiotów ścisłych i technologii.
Tutaj bym się akurat nie zgodził, bo znam 6-7 latków, którzy dialogują jak 60latkowie po przejściach :P
„Nieseryjny” to miał być zapewne niestandardowy, nietypowy, zachowujący się w sposób odmienny od stereotypu… Ale i tak dialog zapiera dech w piersiach :-)
Ja się zawsze zastanawiam, skąd się autorom te drętwe gadki brały. Nie słyszeli, jak rozmawiają dzieciaki? Uważali, że to niegodne i trzeba narzucić inne wzory? Niepojęte, bo jednak ci pisarze mieli duży dar obserwacji i talent do pisania. Tylko słuchu brakowało :)
A ja chyba ich rozumiem, bo gdybym miał napisać dialog 16letniego syna z którymś z jego rówieśników, to pewnie pokpiłbym sprawę jak twórcy, o których rozmawiamy. To jest zupełnie inny dialekt pełen jakichś skrótów, określeń i odniesień, o których nie mam pojęcia :) Aż sobie coś wkrótce capnę młodzieżowego.
No dobrze, tylko ty (chyba? o ile jest inaczej to przepraszam) nie piszesz książek dla młodzieży :-) Czyż nie powinno być tak, że autor takowej charakteryzuje się pewnym zmysłem obserwacji i potrafi „podłapać klimat”? Moim zdaniem np. potrafił to Niziurski, choć przyznaję, że czytałam tylko jego wczesne powieści, a jak słyszałam, później mu się pogorszyło. Rolleczek np. dialogi dobrze szły.
Ja nie mam dużych wymagań, niech po prostu te dialogi brzmią w miarę naturalnie. Niestety oddawanie realnych dialogów jeden do jednego kończy się tym, że po pół roku nikt ich nie rozumie albo brzmią dziwnie, bo się akurat slang zmienił :) Niziurski tworzył własny styl dialogów i wyjątkowo mu wychodziło, chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że nikt tak nie mówi; po prostu pasowało do konwencji jego książek :)
Właśnie o to mi chodziło, zapewne niejasno się wyraziłam – aby te dialogi brzmiały w miarę naturalnie, nawet jeśli slang się zmienił. Miałam taką „retrospektywę” książek dla dzieci i nastolatków 5 lat temu, opróżniając mieszkanie po zmarłej mamie. Moje książki z tych czasów tam zostały, oczywiście robiąc selekcję się nie oparłam, aby nie podczytywać, do momentu, aż zdałam sobie sprawę, że mi się urlop zaraz skończy, a roboty jeszcze od diabła i ciut ciut. W zaskakująco wielu pozycjach dialogi to nie były dialogi tylko skecze kabaretowe albo jakieś elaboraty wygłaszane nie wiadomo do kogo i po co. Sama się sobie dziwiłam jak ja to mogłam dobrowolnie czytać. Np. takiego Szklarskiego.
W krótkich żołnierskich słowach – dialogi albo nam pasują (nawet jeśli je uznamy za nienaturalne dla danej grupy wiekowej) albo nie (bo np. brzmią jak przemówienia na zjeździe ZMP) :) Ja np. mam w głowie małoletniość Flawii, ale jej wykłady na temat chemii jakoś mi nie przeszkadzają :)
To jedna z niewielu książek z tej serii, które mi zostały do przeczytania, jakoś się wzdragałam, więc cieszę się, że nie ma się czego bać, jak wynika z Twojej recenzji.
No chyba że odrzucają Cię klimaty harcerskie :)
W sumie nie wiem :) Do „Czarnych Stóp” bym chciała kiedyś wrócić…
Ja na fali sentymentu udałem się pobiegać w okolicy Radostowej. Sama góra jest tak rozjeżdżona kładami, że pewnie harcerze by ścierpli na sam widok :P
Na Radostowej to jeszcze była jakaś afera z wyciągiem o ile pamiętam, lat już temu kilkanaście, też zdewastowano część góry pod budowę tegoż. I problemy z quadami tez się zaczynały już dawno. Szkoda, że poszło to dalej, to takie piękne spokojne okolice, kiedyś tam bywałam u znajomych.
No to ryzykuj. I Plamę, i Czarne Stopy :)
To jest całkiem fajna książka, dobrze mi się ją czytało i dobrze ją pamiętam. A „Leśną Drużynę” też będziesz sobie przypominał? Niby też czytałam, ale nie potrafię nic o niej powiedzieć.
Jak mi w ręce wpadnie, to pewnie przeczytam, ale chyba nie będę specjalnie szukał.