Nie ma w polskiej literaturze drugiej takiej powieści rozgrywającej się w scenerii restauracji i kawiarni, kuchni i gospodarczego zaplecza, wypełnionej bez reszty restauracyjnymi gośćmi i kelnerami, kucharzami, bufetowymi i pomywaczkami, pokazującej nie tylko mechanizmy funkcjonowania restauracji jako przedsiębiorstwa, ale i jako mikroświatka pełnego napięć i dramatów, intryg i drobnych satysfakcji. Wydane w 1936 roku i oparte na własnych doświadczeniach autora „Zaklęte rewiry” giną w cieniu filmu nakręconego 40 lat później na podstawie powieści Henryka Worcella. Trudno się zresztą dziwić, film Janusza Majewskiego z mistrzowską obsadą znakomicie wykorzystał wszystkie najlepsze elementy książki, która miejscami odpływa w dziwne „rewiry”. A pracę w przedwojennej gastronomii zaczynało się tak…
Pewnego wieczoru, na podwórzu hotelu „Pacyfik” zjawił się chłopiec w połatanych butach i celtowych spodniach. Stąpał powoli, jak gdyby badał grunt pod nogami, i rozglądał się wokoło. Za ogromnymi szybami ujrzał jasno oświetloną kuchnię, parę buchającą z kotłów i kucharzy biegających wokoło pieca. Panował tam zgiełk — ktoś krzyknął: „Ryzotto raz!” — ktoś inny: „Dwa razy brizol cielęcy na jedno!”.
Na podwórzu pod ścianą dziewczęta skrobały ziemniaki nad cebrem. Chłopiec zbliżył się do nich nieśmiało.
— Czy tu nie ma wolnej posady? — zapytał naiwnie.
Dziewczęta najpierw obejrzały go ze wszystkich stron, pochichotały między sobą, po czym jedna wstała od cebra i oddaliła się w stronę kuchni. Po chwili wyszedł stamtąd wysoki, tęgi pan z rękami wspartymi na biodrach.
— Czego chciałeś, chłopcze? — zapytał szorstko.
— Posadę chciałbym dostać.
— A co ty umiesz robić?
— Ja jeszcze nic nie umiem, ale chciałbym się nauczyć.
— Ach taaak… A jak się nazywasz?
— Roman Boryczko.
— Papiery masz jakie? Pokaż — odebrał kopertę z papierami, przeczytał je, obejrzał małego Romka od połatanych butów aż po wystrzępiony daszek czapki, dłużej przyglądał się jego draniowatej, ale miłej twarzy.
— No dobrze — rzekł w końcu — zostań. Ale jeśli nie będziesz słuchał, to dostaniesz takie lanie, jakiegoś jeszcze nigdy nie dostał. Wicek! — zawołał na parobka układającego flaszki pod murem garażu — pokaż mu, gdzie ma iść.
[…] Parobek Wicek zaprowadził go na poddasze parterowego budynku w podwórzu; tam pokazał mu jedną z kilkunastu prycz.
— Tu będzie twoje łóżko, ino musisz se go trochę przetrzepać, bo od tygodnia nie ruszane. […]
W drzwiach stanął jakiś parobek.
—Ty, nowy! — zawołał. — Masz zaraz przyjść do roboty.
Zeszli na dół do umywalni. Wicek pokazał Romkowi, jak należy czyścić tacki, po czym odszedł na podwórze, by skończyć układanie flaszek.

Ruch kolacyjny był w całej pełni. Cztery dziewczyny myły talerze i szklanki w korytach umocowanych wzdłuż ścian — dwóch parobków szorowało rondle, patelnie, durszlaki i formy podawane im z kuchni przez okno. Środek umywalni zajmował długi stół obity blachą i obrzeżony wysoką listwą, by naczynie nie spadało na ziemię. Co chwila wbiegali tu pikole w białych kaftanach, wariacko rzucali na stół stosy talerzy i półmisków — rzegotało to i dzwoniło tak przeraźliwie, że Romek oglądał się za każdym razem — ale nie, nic się nie rozbijało. Skądś dobiegały tu dźwięki muzyki tłumione przez ruch i rwetes panujący na korytarzu przed kuchnią, gdzie kelnerzy zamawiali potrawy — Romek zapamiętał: „dwa razy tournedos na jedno!” Jakieś panny, ubrane w białe fartuchy i czepki, przybiegały do umywalni, krzyczały coś do dziewcząt, wydzierały im z rąk łyżeczki i szklanki.
Jeden z parobków rzucił na stół kupę tacek.
— Ty, nowy, jak ci na imię?
— Romek.
— Ty za pomału tacki czyścisz. W bufecie się upominają a tu wszystkie brudne. […]
Drugiego dnia, gdy się trochę oswoił z umywalnią, zaczął zwracać uwagę na półmiski znoszone przez pikolaków. Już wczoraj zauważył, że parobcy porywali łapczywie kawałki mięsa, więc miał wielką ochotę to samo robić.
— No weź sobie — zachęciła go jedna z dziewcząt widząc jego odruch.

Od tej chwili śmiało porywał resztki mięsa z półmisków i już nie był głodny. Za przykładem Wicka zaczął zbierać z tacek niedopałki, kruszyć je i robić mocne papierosy. Po paru dniach, gdy już zaspokoił swoje najpierwotniejsze potrzeby, począł się rozglądać wokoło. Otóż znalazł rzeczy, które mu się nie podobały. Wiele dni upłynęło, zanim się przyzwyczaił do smrodu umywalni restauracyjnej. Była to mieszanina zapachów wszelkiego rodzaju potraw, pomyj i niedojadków, skiśniętych, zgniłych, sfermentowanych, stęchłych — obrzydzających mu spożywanie posiłków. Ze wstrętem ocierał palce powalane czymś lepkim — czasem był to tłuszcz, sos, czasem oślizgłe buraczki lub inna jarzyna; a najczęściej pianka, którą się brzydził najbardziej. Kilkakrotnie wzywano go do kuchni, by robił tam porządki na stołach i w magazynach. Leżały tam wszelkiego rodzaju tasaki i noże o trzonkach umazanych tłuszczem, garnki i rondle okidane, nakrapiane jakąś nie znaną mu substancją. Kawałki mięsa, czerwone i żyłowate, oślizgłe i zaschnięte, leżały na powalanym krwią blacie stołu — jakiś parobek brał to łapami i wpychał w gardziel maszyny, z której poprzez otwory wytryskiwały grube czerwone nitki siekaniny. Romek dowiedział się, że z tego będą zrazy dla gości i tzw. „grzmoty” dla personelu. Stały tam również naczynia o dziwacznych formach, pełne tłuszczów i sosów w stanie płynnym, półstałym lub zupełnie zastygłym; co chwila do tych naczyń podchodzili kucharze i czerpali z nich łyżkami lub po prostu dłońmi.
Przed południem, zawsze o tej samej godzinie, zaczynał się „podworzec” — zarzynanie drobiu, obieranie śledzi, patroszenie zajęcy, przy tym kiszona kapusta, ziemniaki, lód, jarzyny i mleko. Cały ściek powalany był parującą krwią i pierzem. Parobek zarzynający drób dowcipkował z dziewczętami, które przez okno umywalni przyglądały się jego robocie. W kącie stała beka z różowo-mleczną mieszaniną niedojadków i pomyj — śmierdziało to na całe podwórze, a już najbardziej, gdy wybierano wiadrami i wlewano do beczek na wozie — podczas parnych dni smród zalatywał aż na korytarz kuchenny.
Za to przyjemnie było o godzinie pierwszej po północy, kiedy ruch się kończył, a parobcy i dziewczęta robili porządki i szli z garnuszkami po kawę do bufetu. Robiło się cicho — w całej tej części „Pacyfiku” dudniły echa. […]
Henryk Worcell, Zaklęte rewiry, Wydawnictwo Dolnośląskie 1989, s. 12-15.
Moim zdaniem to różnice pomiędzy książką a filmem są tak znaczące, że powinno się o filmie mówić „na motywach niektórych wątków” z powieści Worcella. Scenarzysta zrobił dobrą robotę, układając to wszystko w logiczny ciąg wydarzeń i nadając jakiś sens. Z pewnością obserwacje Worcella są wiarygodne, jeśli chodzi o opis restauracji „od środka”, od tego jak piszesz „zaplecza”. W końcu autor rzeczywiście tam pracował, a scenarzysta dobrze te autentyczne elementy wykorzystał. Ale przyznam, że osobiście książką byłam bardzo rozczarowana – podobno po publikacji spotkała się ona z bardzo dobrym przyjęciem krytyki, a ja jakoś nie rozumiem dlaczego. Przede wszystkim, poza obserwacjami z restauracji, jest ona po prostu nieciekawa, rozterki głównego bohatera nużące i z lekka histeryczne, tudzież mało wiarygodne (chłopak ze wsi miałby być taki wrażliwy na zapachy itp.???). Jakby napisał reportaż zza kulis pracy w knajpie to by było ok, ale to podobno miała być powieść?
Czemuż chłopak ze wsi miałby być niewrażliwy na zapachy, szczególnie takie, do których nie przywykł od dziecka? Ale co do książki, to ja się rozczarowałem w połowie, cała druga część to ponure mętniactwo, autor chyba próbował być psychologiczny i literacki, ale zabrakło mu warsztatu i umiejętności, żeby to wiarygodnie wypadło. Tak, nużące, histeryczne trochę też :)
Dlatego, że zapewne od dziecka był przyzwyczajony do takich imprez jak świniobicie, wyrzucanie gnoju etc… Nie sądzę aby zapachy restauracyjnej kuchni oraz substancje, z którymi przyszło mu się zetknąć mogły go obrzydzać bardziej niż to co znał z domu. Zaznaczam, że sama jestem drugim pokoleniem przeflancowanym na miejski grunt i ogólnie z aktywnością gospodarczą na wsi miałam dużo do czynienia. A i w zbiorowej gastronomii popracować się trafiło, zaliczyłam OHP w enerdowskiej kuchni :-) Ale ok, mógł to być nietypowy chłopak ze wsi, nie będę się upierała i ustępuję w tym punkcie. Co nie zmienia faktu, że scenariusz do filmu napisał jego scenarzysta, a nie Worcell – ja się nie rozczarowałam w połowie, tylko w każdym momencie, w którym facet pisze o czymkolwiek innym niż funkcjonowanie restauracji, czyli próbuje zrobić z tego powieść a nie relację ze swojej pracy. Nb przeczytałam sobie właśnie życiorys Worcella w Wikipedii (bo wcześniej wiedziałam tylko, że on rzeczywiście w tej knajpie pracował i pisał na podstawie własnych doświadczeń). Hmmmm….kolejny autor z pokręconym życiorysem.
Mam wrażenie, że nic nie wiemy o Romku poza tym, że był ze wsi. Równie dobrze mógł być synem organisty :) Ubogiego. A świniobicie samo w sobie bardzo nie śmierdzi, o ile pamiętam. (Poza tym, skoro pisał po części autobiograficznie, to może jego samego te wonie obrzydzały i nie musiał naciągać). Co do Worcella, to w pierwszej części jednak skupia się na knajpie i życiu codziennym, potem się zaczynają jazdy. A życiorys faktycznie miał pokręcony, za to ponoć część późniejszych książek wcale nieźle mu wyszła, ale nie sprawdzałem.
Czy tylko ja mam wrażenie, że w tej opinii ja się z Tobą zgadzam, a ty ze mną nie? :-P W każdym razie uważam, że scenariusz filmu napisał scenarzysta wybierając co lepsze kawałki.
Nb na świniobiciu nie śmierdzi, natomiast jeśli chodzi o dotykanie różnych substancji, cóż, płukanie flaków, mieszanie krwi, krojenie sadła i zmywanie po tym wszystkim to nie jest szczyt estetyki. Ale ok, przyjmuję argumentację, że chłopak mógł być nietypowy i masz rację, że za dużo o nim nie wiemy :-)
Czyżby poniosła mnie temperatura dyskusji? Możliwe :) Swoją drogą, mnie trochę uwierał ten Romek znikąd, niby draniowaty, ale na tle otoczenia inteligentny i chciałbym więcej o nim wiedzieć. Ale ja z tych, co kochają w powieściach, jak im się przy drugoplanowych bohaterach opowiada genealogię do czwartego pokolenia :) Aż mi się zachciało film obejrzeć, scenarzysta faktycznie zrobił cacko z tekstu Worcella. Pavel Hajny to był, aż z ciekawości sprawdziłem.
Książki nie czytałam, film oglądałam całkiem niedawno, zrobil na mnie dobre wrażenie, co może jest zasługa i niezłej obsady i wyboru właściwych wątków powieści.
Ja bym jeszcze do tego dodał ten nieziemski hotel, w którym kręcono zdjęcia, autentyk znaleziony w ówczesnej Czechosłowacji.
Chętnie obejrzę raz jeszcze pod kątem scenografii, która mi umknęła.
Część zdjęć kręcono tu: https://pl.wikipedia.org/wiki/Miejski_Dom_Reprezentacyjny_w_Pradze, więcej zdjęć tu: https://www.obecnidum.cz/articles.php?tPath=27_5
:-) Dla mnie było to chyba największe rozczarowanie z cyklu „najpierw obejrzałam film i mi się podobał, a potem przeczytałam książkę”. „W drugą stronę” byłam np. pozytywnie zaskoczona Dołęgą-Mostowiczem, „Karierę Nikodema Dyzmy” też przeczytałam po obejrzeniu filmu (i też ciut książka się różni od ekranizacji z Wilhelmim w roli Dyzmy), wcześniej żadnych jego powieści nie czytałam i kurczę, dobrze gość pisał. Nie jest to lektura zmieniająca moje życie i taka do której bym wracała, ale rozumiem dlaczego Mostowicz był tak popularny w okresie międzywojennym. W tym przypadku scenarzysta napisał scenariusz oryginalny na motywach. Zwróć uwagę, że pominął m.in.dokładnie to, co ci przeszkadza – w filmie Romek, przybysz ze wsi, jest co prawda bystry i zdolny, ale nie jest to żaden intelektualista (czy pseudointelektualista) wyrastający ponad kolegów jak w książce.
Dołęga-Mostowicz dobrze pisał, chociaż nierówno, i miał szczęście do ekranizacji, serial o Dyzmie znakomity, Znachor – klasyczny wyciskacz łez, świetna obsada. Doktora Murka nie oglądałem, ale chyba też był chwalony. Scenarzysta Rewirów faktycznie poszedł naszym tokiem myślenia, odrzucając te mętniackie mielizny. Swoją drogą, Worcell miał o sobie wysokie mniemanie, jeśli założymy, że Romek to on :)
Bo ja wiem, z jednej strony raczej biografia to nie jest, a utożsamianie głównego bohatera z autorem ogólnie uważam za uproszczenie. Z drugiej, w moim wydaniu książki była przedmowa Worcella, w której opisywał on początki swojej kariery literackiej w taki sposób, że zadziwił któregoś z literatów odwiedzających knajpę, w której pracował jako kelner swoimi lekturami. Kurczę nie pamiętam w tej chwili dokładnie, a książki nie mam pod ręką…
Ta przedmowa jest w każdym powojennym wydaniu i faktycznie tak to wyglądało :) Na tej podstawie jednak można utożsamienie autora z Romkiem przeprowadzić. Swoją drogą, ton samozadowolenia Worcella wydawał mi się w tej przedmowie pretensjonalny i nieznośny.
Piękna dyskusja się tutaj wywiązała.;) Przeczytałam z zainteresowaniem i widzę, że nie ma co brać się za powieść, jeśli już, to inną tego autora. Film świetny, ale w sumie dość brutalny w wymowie, za często nie mogę go oglądać.;(
Spokojnie pierwszą połowę książki możesz przeczytać, wydaje mi się zresztą, że jest dużo brutalniejsza niż film, który to skomasował w kilka scen – w powieści w zasadzie cały czas ktoś kogoś lży albo bije, policzkuje, popycha itp. Taka „metoda” rozładowywania stresu przez starszych kelnerów i metoda uczenia młodszych, którzy przejmowali te nawyki. Nie wiem, czy to jest w filmie, ale w książce jest wymowna scena, jak Romek jako kelner uderza swojego pikolaka i robi mu się głupio, bo postąpił jak Fornalski.
Rozładowywanie stresu, albo wyżywanie się na osobach stojących niżej w hierarchii za lata wcześniejszego poniżenia. Nawet dziś krąży opinia, że dla podwładnych najgorsi są kierownicy niższego szczebla.;(
Nie obiecuję, może zajrzę, jeśli kiedyś mi się trafi.
Klasyka. A ten ostatni bity, który już nie ma na kim odreagować, to dopiero sobie hoduje chęć rewanżu.
Potwierdzam słowa @czytankianki, miło się czyta taką obfitą wymianę zdań :) Korzyść z tego taka, że dziś zasiadam do seansu :D
A tu moje dawne 3 gr. – https://bazyl3.blogspot.com/2008/08/zaklte-rewiry-henryk-worcell.html
Ja przepraszam, może za bardzo się rozpisałam :-( Ale mam takie hobby, że lubię sobie poczytać i to niekoniecznie ostatnie bestsellery, i tak jakoś wyszło, że nie mam z kim podyskutować o lekturze (jestem inżynierem, w moim otoczeniu nikt jakoś moich zainteresowań nie podziela), a miałabym chęć. Na dodatek interesuję się historią, ale raczej taką „życia codziennego”, też mało popularne hobby. A w internecie ciężko niestety o kulturalną wymianę zdań. Jakbym za dużo gadała to proszę mi powiedzieć, żebym się zamknęła….
A nienienie. W obliczu ogólnego uwiądu dyskusji na blogach osoba, która ma ochotę popisać, jest na wagę złota :) Czytaj, pisz, nie krępuj się zupełnie.
Dokładnie! Jeśli zostałem zrozumiany inaczej, przepraszam :) Sam zresztą przestałem pisać raz, że z lenistwa, ale i dwa, przez odpływającą falę komentatorów. Rozmawiający na blogu goście, to moim zdaniem sól tego hobby.
Święte słowa w kwestii gości :) Teraz niestety rozmowy przeniosły się na inne fora.
Ja niestety leniuszek jestem i nie lubię takiego rozwarstwienia i latania za komentarzami na bunia czy gdzie tam :( A tendencja rzeczywiście jest taka, że zlinkowanie tekstu z bloga na soszialach skutkuje komentowaniem na soszjalach. Szkoda.
No fejs zrobił wszystko, żeby utrudnić śledzenie komentarzy na blogowym profilu, więc i tam pewnie zaraz te komentarze umrą, skoro się nie doczekają odpowiedzi :(
Serio są jeszcze rozmowy na temat książek na forach? Mam na myśli wymianę zdań dłuższą niż 2-3 zdania.;)
Brak dyskusji mnie już nie dziwi, wszystko jakby coraz szybciej pędzi.;(
Zdarzają się, chociaż to nie to, co dawniej. I coraz rzadziej.
Fakt, faktem. A jak człowiek sięgnie pamięcią jaką temperaturę potrafiły mieć takie rozmowy na pl.rec.ksiazki czy nawet na biblioNETce … Na jednym z nieistniejących już forów zostałem nawet okrzyknięty głupim, powiedzmy, prąciem, które się nie zna. I to za co? Za nazwanie kiszką horroru. A teraz głaski i strach, żeby wydawca nie odciął od giftów :P
Starą rurą będąc, pamiętam początki polskiego internetu, na dłuuugo przed różnymi soszial mediami :-) Pamiętam nawet czasy, kiedy w celu posługiwania się internetem należało znać UNIXa oraz standardy inne niż www. W jednej z grup dyskusyjnych (nie dotyczyła literatury, acz charakteryzowała się wysoką temperaturą dyskusji) moderator (choć tego słowa się nie używało wówczas) zarządził obowiązkowe zwracanie się do siebie per Pan/Pani. Skutkowało. Rzeczywiście jakoś trudniej napisać „jest Pan głupim (powiedzmy) prąciem” niż „jesteś głupim prąciem” :-)
Ja jestem internetowo opóźniony, ominęły mnie najlepsze czasy, jak widzę :) Ale, Bazylu, dyskusje na biblionetce pamiętam i nie tęsknię.
No to czekamy na wrażenia z filmu :)
Niestety z powodów niezależnych ode mnie musiałem przenieść część seansu na dziś. Wilhelmi, z tego co zdążyłem obejrzeć, świetny :)
Wilhelmi zawsze jest świetny :)
To ja korzystając z pozwoleństwa dodam jeszcze swoje trzy grosze, bo po przeczytaniu biografii Worcella na Wikipedii trochę sobie wczoraj poguglałam i poczytałam. I wiesz co, ty chyba masz rację z tym wysokim mniemaniem o sobie. Zdaje się, że cała ta jego współpraca ze służbami odbywała się (pomimo ideologicznych motywacji) na podłożu urazy do kolegów bardziej od niego docenianych i nagradzanych.
Na to wygląda, szczególnie że chyba nigdy nie przebił popularności Rewirów.
@ZwL Za _niektórymi_ „dyskusjami”, np. czy mój tekst to recenzja czy opinia, czy Pinokio na jednorożcu, też nie tęsknię, ale były i fajne wymiany zdań, z których wiele ciekawego się dowiedziałem.
@Katarzyna Ja sięgam pamięcią do takiego internetowego paleozoiku, w którym królował IRC, jpgi chodziło się oglądać na wydzielonych stajach graficznych SUNa (szwedzkie ftpy rulez!), a gry miały postać alfanumerycznych lochów :P
Wracając zaś do tematu, to choć film Majewskiego naprawdę dobry, to nie wiem, czy to tylko moje wspomnienie lektury, czy raczej skleroza, ale chyba jednak książka lepiej oddawała klimat. Ten ruch, gwar, syf zaplecza czy maestrię zarządzania salą. Rozumiem jednak, że scenarzysta miał ograniczone możliwości. Szkoda, że nie powstał serial :)
O, bywały jatki, pamiętam :) Czy ja wiem, czy film nie oddaje klimatu? Zapachów nie przenosi, ale chyba jednak można się wczuć. A co do serialu, to nie wiem, czy materiału by starczyło na więcej niż trzy odcinki.
Mam tylko takie niejasne wrażenie, że romkowa, kelnerska żonglerka, jakoś bardziej imponowała mi w książce niż w filmie. Wiesz, że człowiek to wszystko ogarniał. W filmie, mam wrażenie, ten olbrzymi rejwach i wieczna gonitwa są jakby troszkę uładzone. Ale może po prostu źle pamiętam :D
Ta gonitwa i rejwach to się głównie w głowach kelnerów odbywały, trudno oddać w filmie ten stan zakręcenia, kiedy wszystko ci się myli. Chyba i tak nieźle wyszło.
Oj, jak w luksusowym hotelu z renomą, a za taki chyba uchodził (być może niesłusznie) Pacyfik, to chyba nie tylko w głowach :) Jest tam scena, w której rzeczywiście próbowano oddać jak gubi się młody Romek w gąszczu spływających zamówień i rozkazów Fornala i już po wszystkim kolega chwali go, że nieźle mu poszło, by zaraz potem upuścić z nadętego Boryczki powietrza, kiedy zaznacza, że ten miał do obsługi trzy stoliki, a on sam dziewięć. Widać autor lepiej potrafił mnie przekonać, że obsługa sali restauracyjnej latała na wysokości lamperii. Trudność audiowizualną rozumiem :)
No tak, ta scena faktycznie jest blada w porównaniu z opisami w książce. Do dziś pamiętam określenie, że „rewir się biesił” i wszystko szło nie tak, jak powinno.
@Bazyl, ja zaczynałam jak nikt o żadnych IRC nie słyszał :-) Gry to nie moja bajka, ale pamiętam nawet wgrywanie z kaset :-) W zasadzie to proponuję uzgodnić wspólne stanowisko, co tu dużo mówić, wychodząc w tych czasach na ulicę trzeba było się rozejrzeć czy w okolicy nie ma tyranozaura oraz pterodaktyl nie leci. :-) :-)
Natomiast ogólnie to jest to też moje wrażenie, które zresztą próbowałam uzewnętrznić. Książka jakoś lepiej, choć bardzo brutalnie (ale zapewne tak było) oddaje realia funkcjonowania zaplecza restauracji. Co do maestrii zarządzania salą to się nie zgodzę, było wręcz przeciwnie – w książce właśnie słabym punktem był zarządzający salą „Kucyk” (postać w filmie pominięta). I tak naprawdę to on był bohaterem negatywnym, w sumie nawet gorszym niż Fornalski, bo pozbawiał pikolów zarobku. „Uzasadnione” mordobicie jakoś akceptowali (któryś nawet coś takiego powiedział, że go kelner bije jak ma powód i to jest w porządku). Film jest dobry jako film sam w sobie, ale czy rzeczywiście realia funkcjonowania restauracji zostały tam oddane odpowiednio to nie wiem. W sumie np. stary Panzer, właściciel tego biznesu w filmie jest sympatyczniejszy niż w książce, a z kolei Fornalski w książce nie jest aż tak „demoniczny” jak w filmie. Podsumowując, po raz kolejny stwierdzam, że scenariusz filmu napisał scenarzysta luźno opierając się na motywach z książki Worcella.
W krótkich żołnierskich słowach, jest to luźna (ale nie tak luźna jak nakręcony na potrzeby Netfliksa, List do króla), adaptacja książki. I obie mimo mankamentów, dobre :) To teraz czekamy na Diunę :D
Ta, czekamy i czekamy i pewnie jeszcze poczekamy :)
Aaaa, ja też czekam na Diunę! Chociaż ja należę do nielicznego grona, któremu w zasadzie za dużo w filmie Lyncha by nie zawadzało, nawet ten słynny fryz MacLachlana, chyba butaprenem utrwalony, bo jeden włos nie drgnie nawet po wybuchu atomowym. Podoba mi się steampunkowa estetyka scenografii i kostiumów i większość obsady. Ale przeszkadza mi zdecydowanie „przegięty” w swojej obrzydliwości zewnętrznej stary Harkonnen i fakt, że widać, że MacLachlan nie jest nastolatkiem. Tudzież te korki, no u Herberta odwalali to bardziej subtelnie, no ale w tym steampunku to się jakoś mieści. Za to ten deszcz na zakończenie nie mieści się nigdzie.
Jestem jedyną osobą na świecie, która nie widziała wersji Lyncha :)
ROTFL, może i dobrze, o ile lubisz książkę :-) Ja się zawsze śmieję, że przez „Diunę” kierunek studiów wybrałam. To była książka s-f tak odmienna od innych (przynajmniej wśród tych dostępnych mi w tamtym czasie) i fascynująca przez te powikłania ekologii-biznesu-polityki-religii w świecie wykreowanym przez autora, że rzeczywiście robiło wrażenie. Nb. kolejne książki z tej serii to było jedno z największych rozczarowań czytelniczych (tzn. przeczytałam ze dwie i staram się zapomnieć).
Mam ochotę spróbować, fanatykowi takiemu jak ja to już nie zaszkodzi. Całą resztę serii zresztą też lubię, choć faktycznie środek się mocno psuje. Za to dwa ostatnie tomy: sam miód :)
Mówisz? To może jednak doczytam, bo osobiście wymiękłam na „Dzieciach” i dalej już nie czytałam…
Dzieci to pół biedy, potem jest koszmarny Bóg Imperator :D Za to dwa finałowe tomy mają to, co lubię najbardziej: wielką dawkę Bene Gesserit. Zawsze chciałem być Bene Gesserit.
Nic nie pamiętam, nic kompletnie :( I zasadniczo nie wiem kiedy sobie przypomnę, bo Starszy porwał do gawry i mówił, że czyta i że mu się podoba. Jak wrócę dziś z fabryki, to muszę zobaczyć, czy podobało mu się na tyle, że zabrał ze sobą do internatu :)
Dziecko Ci dorasta do dorosłej literatury :) Doceń próbę.