Portret wyobrażony (Tadeusz Konwicki, „Bohiń”)

Helena Konwicka zbliża się do trzydziestki. Według poglądów swojej epoki jest już zdecydowanie starą panną i powinna czuć wdzięczność do właściciela sąsiedniego majątku, który stara się o jej rękę. I pewnie wyszłaby za niego, gdyby nie pojawienie się tajemniczego mężczyzny – niepokojącego i fascynującego zarazem.


Zaściankowa monotonia

Życie Heleny jest monotonne: praca na folwarczku Bohiń, w którym zamieszkała z ojcem, gdy ich majątek został skonfiskowany po powstaniu styczniowym, uczenie wiejskich dzieciaków, niedzielne wyjazdy do kościoła, czasem odwiedziny sąsiadów. Wychowana bez matki, wcześnie i w niejasnych okolicznościach zmarłej, kobieta jest inteligentna, samodzielna i ceni swobodę, dusi się „na strasznej prowincji, o której nikt nigdy nie słyszał na świecie”, gnębionej przez zaborcę, nawiedzanej przez duchy powstania styczniowego i wspomnienie o zabitym wówczas ukochanym. Wie jednak, że nie ma wielkiego wyboru: albo staropanieństwo, albo małżeństwo z rozsądku i coraz bardziej destrukcyjna myśl, że zmarnowała życie, dała się stłamsić, wcisnąć w zbyt ciasne ramy. Spotkanie z Eliaszem Szyrą, Żydem, niepokojącym tułaczem, którego nie umie przeniknąć, wybija Helenę z kolein codzienności.

Melancholia i burza

Helena to babka Tadeusza Konwickiego, babka, dodajmy, wyobrażona, ponieważ o jej losach nic nie wiedział, usiłował więc je zrekonstruować, by mieć poczucie ciągłości, znaleźć brakujące ogniwo rodzinnej historii, zbliżyć się do ojca, który tajemnicę swojego pochodzenia zabrał do grobu. Tworzy więc ze strzępów rodzinnych przekazów opowieść „lepszą czy gorszą, mniej czy bardziej wiarygodną, bo ja ją sam układam z zapamiętań, z wyobraźni i z jakichś tęsknot oraz przeczuć”. Te składniki dają nam opowieść melancholijną, zrazu wypełnioną omdlałą atmosferą schyłku lata, a stopniowo coraz bardziej parną i naelektryzowaną, pełną przedburzowego napięcia – i nie chodzi tu tylko o wielką nawałnicę, która przetoczy się przez okolicę Bohini i życie Heleny, ale i o tę wielką dziejową nawałnicę, która kilkadziesiąt lat później zmiecie cały tamtejszy świat (swoją drogą, Konwicki wybrał irytujący sposób zapowiadania przyszłych wydarzeń: w okolicy grasuje mityczny Schickelgruber, „taki z czarnym wąsikiem”, „On lubi palić ludzi. Najlepiej Żydów”, a także rosyjski policjant, ospowaty Dżugaszwili, Wissarion Josifowicz – chyba bardziej łopatologicznie się nie dało, zgrzytało mi to okropnie). Konwicki tworzy znakomite, sugestywne postacie: Heleny, miotanej sprzecznościami, jej ojca Michała, gnębionego przez jakieś widma przeszłości, Aleksandra Broela-Platera, epuzera Heleny, o którym chodzą dziwne plotki, księdza Siemaszki, działającego na rzecz Białorusów, wreszcie Eliasza Szyry, który wiele mówi o swoich tułaczkach, ale czy mówi prawdę? Każdy z bohaterów ma życie, które oglądają i osądzają krewni i sąsiedzi, ale w każdym tkwi też jakiś sekret, czasem przeczuwany, czasem powtarzany szeptem za plecami. Niby wszystko jest proste i zwyczajne, ale aż kipi podskórnie od uraz, wyrzutów sumienia, namiętności, znajdujących upust w najrozmaitszy, często gwałtowny sposób.

Tradycja i współczesność

Znakomicie jest też opisana prowincja, Wileńszczyzna, gdzie wiek dziewiętnasty trwał aż do drugiej wojny światowej, straszliwy zaścianek, ale jednocześnie „podobny do starożytnej Grecji”, gdzie „wszyscy od siebie pochodzą i wszyscy też tworzą nową historię, nową mitologię, nową kosmogonię”. Kraj doświadczany przez historię, silnie związany z naturą, gdzie miesza się fantastyczne i realne, niczym relikwia przechowywany w pamięci pokoleń. „Bohiń” to moje pierwsze czytelnicze doświadczenie z Konwickim; niezwykle udane, gdy już przywykłem do autora niespodziewanie wychylającego się z jakiegoś akapitu, by pisać o sobie, a nie o bohaterach. Powieść udana nie tylko fabularnie, ale i znakomita językowo, gawędziarska i poetycka zarazem, z opisami, które uwielbiam, z dbałością o detale, czerpiąca z literackiej tradycji pisania o czasach popowstaniowych, ale z przymieszką współczesności.

Tadeusz Konwicki, Bohiń, Czytelnik 1988.

(Odwiedzono 1 137 razy, 14 razy dziś)

48 komentarzy do “Portret wyobrażony (Tadeusz Konwicki, „Bohiń”)”

  1. Serio nie czytałeś nic Konwickiego? Chociaż faktycznie jesteś młodszy chyba ode mnie, to może i nie, ja czytałam jeszcze (chyba?) drugoobiegową „Małą apokalipsę” w latach 80-tych jako nastolatka – potężne wrażenie, spać nie mogłam. Ostatnie słowa „Małej apokalipsy” wiele razy mi się przypominały w życiu, zresztą Konwicki jakoś tak te książki umiał kończyć, że ich właściwie nie kończył, ale i tak to gdzieś w umyśle zostawało. „Zwierzoczłekoupiór” na przykład, którego z kolei czytałam jeszcze w podstawówce, bo to podobno było „dla dzieci”. W zasadzie to ciekawa jestem, czy te książki zrobiłyby teraz na mnie podobne wrażenie, jak przeczytane wówczas, zapewne nie, tych nastoletnich emocji się już nie odtworzy :-)

    Odpowiedz
    • Serio. Za moich licealnych czasów on nie był modny, nie był w lekturach, ogólnie brylował jako autorytet moralny i trochę mnie odrzucał. A w ogóle to nie miałem czytać Bohini, tylko Rojsty, tylko pomyliłem się przy zakupach :) W sumie na dobre wyszło, po streszczeniach sądząc, te klasyczne Konwickie nie miałyby u mnie wcześniej wielkich szans, a teraz kto wie :) Zamierzam nadrobić.

      Odpowiedz
      • Masz na myśli początek lat 90-tych? Mnie się wydawało, że to Szczypiorski brylował, po 1989 r. był wszędzie. Konwickiego chyba później GW wypromowała, choć z pewnością po przełomie nagle zaczęto go drukować (pamiętna seria z reprodukcjami Lenicy na okładkach). No, ale może inaczej pamiętam te odległe czasy.;)

        Odpowiedz
              • Ach, te wydawnictwa „okresu przełomu”, czegóż to nie było – jeszcze Alfa była w miarę przyzwoitej jakości (choć papier fatalny niekiedy), także pod względem redakcyjnym. Przyznam, że mnie jakoś okładki nie przeszkadzały, raczej pamiętam euforię, że nagle towar „reglamentowany” (w postaci książek, które kiedyś można było zdobyć wyłącznie „po znajomości”) stał się dostępny, grafika była drugorzędna. Ale porządkując książki po śmierci mamy sporo z tego okresu musiałam wyrzucić, po prostu druk wypłowiał, papier rozpadał się w rękach, a co najmniej książka rozpadała się na pojedyncze kartki.

                Odpowiedz
                • Mogę potwierdzić. Chcąc żeby nasz księgozbiór wyglądał nobliwie i robił wrażenie na patrzących, to lepiej inwestować w wydania z lat 50-60 niż 70-80, bo papier w tych pierwszych oraz druk są zazwyczaj w o wiele lepszym stanie. Nawet mimo zżółkniętych brzegów :P

                • Ekhem, ekhem, mój księgozbiór to nigdy nie robił wrażenia, albowiem notorycznie topiłam go w wannie, zalewałam kawą lub herbatą, nadgryzał go mój szczur i ogólnie szacunek dla książek w sensie papieru był mi obcy. A teraz, to resztki (po ostrej redukcji jakieś 600-700 sztuk tego do czego mam czasem chęć wrócić) upchęłam po szafach i ich nie widać, bo się na starość uczuliłam na kurz…. Przechodzę na wersje elektroniczne.

                • @ZwL Mam Dekamerona i Trylogię i jeszcze jakiś parę. Czy luksusowe, nie wiem, ale na pewno nieźle się trzymają. Lepiej niż te dwie dekady młodsze :)

      • Co do nieczytania, nie był to bynajmniej zarzut, sama odczuwam to generacyjne „przesunięcie w fazie”, bo np. nie załapałam się na modę na literaturę iberoamerykańską :-) Natomiast o ile chciałeś czytać „Rojsty”, to faktycznie wyszło ci nieźle, zamiast od początku zacząłeś Konwickiego od końca :-) Streszczeniami się nie sugeruj, moje obserwacje są takie, że zwykle są one w przypadku Konwickiego fatalne, co niekoniecznie znaczy, że książka lepsza, po prostu jakoś moim zdaniem nie oddają odpowiednio treści. Natomiast „Rojsty” to naprawdę ciekawa rzecz, takie trochę anty „Kamienie na szaniec” czy „Ziele na kraterze”, moim zdaniem warto przeczytać, choć to jeszcze trochę inny Konwicki, niż ten późniejszy. Przyznam, że tak w ogólnych zarysach się to zgadzało z partyzanckimi wspomnieniami mojego dziadka (akurat z innych okolic, ale atmosfera podobna, tudzież chaos ogólny i motywacje różne). „Bohiń” doceniam, zwłaszcza te postacie, rzeczywiście świetne i podskórne napięcie, o którym piszesz. Ale czy to najlepsza książka Konwickiego… Kwestia gustu, a i być może ludzie związani jakoś z Wileńszczyzną inaczej to odbierają?

        Odpowiedz
        • @Katarzyna Nie odebrałem tego jako zarzutu :) Zasadniczo byłem i jestem odporny na generacyjne mody. No dobra, w liceum czytałem Irvinga i Whartona, bo byli akurat modni, ale nie żałuję, po obu mi zostało po kilka niezłych powieści. Ojtam, Rojsty czy Bohiń, taka sama egzotyka tytułu, mogło mi się pomieszać :) W kwestii, czy najlepszy Konwicki, się nie wypowiem, ale jak nie jestem wielbicielem Kresów, tak w opisie Konwickiego wyglądają one tak, że sentyment pokoleń staje się zrozumiały.

          Odpowiedz
          • Wiesz, z tym zarzutem ja tak tylko na wszelki wypadek, bo już się nauczyłam ludzie w necie biorą wszystko do siebie i to w takim negatywnym sensie. Przyznam, że osobiście np. Szczypiorskiego nie czytałam nic. Co do Irvinga i Whartona, kiedy wyprowadzając się po rozwodzie dzieliłam książki, to akurat te zostawiłam byłemu chłopu. Literatura to naprawdę w dużym stopniu kwestia gustu :-) Ja mam np. słabość do Orzeszkowej, też Kresy i co mi kto zrobi :-P

            Odpowiedz
            • Ja jestem chyba dość gruboskórny (albo nie łapię aluzji :P). Obu panów sobie trzymam na półce, fakt że Whartona w ostrym wyborze, bo jednak więcej jak jakieś pięć sensownych rzeczy nie napisał. Do Irvinga mam większy sentyment, chociaż też tylko z pięć razy mu się udało. Co do Orzeszkowej, to tu nikt Ci nie nie zrobi, tu się chroni miłośników Orzeszkowej :D

              Odpowiedz
  2. Ech, pamiętam czasy, kiedy Lirael polecała Bohiń jako jedną z najlepszych powieści Konwickiego, jeśli nie najlepszą. Nic więcej nie napiszę, bo wciąż nie przeczytałam – mea culpa.;(

    Odpowiedz
      • Ja tu tylko zostawię kontrolny komentarz dla obserwowania wątku :P Po prostu lubię czytać Wasze dyskusje, a że o Konwickim nie mam zupełnie nic do powiedzenia /napisania … :D

        Odpowiedz
      • Może dobrze wyszło, przynajmniej Ci się spodobało.;) „Kalendarz i klepsydra” powinny Ci się spodobać, bo trochę ploteczek tam się znajdzie i naturalnie opowieści o kocie Iwanie.;)

        Odpowiedz
          • @czytankianki, mnie się wydaje, że Szanownemu Gospodarzowi Bloga ogólnie Konwicki powinien się spodobać. @Piotr, spróbuj też „Zwierzoczłekoupiora” – nie,to nie jest książka dla dzieci… Nb. @Piotr trochę sobie czytam archiwa Twojego bloga i pod wpływem Twojego wpisu przeczytałam wczoraj wieczorem „Cranford”, wiesz, że ta Gaskell rzeczywiście niezła, moim zdaniem lepsza niż Austen.

            Odpowiedz
            • @Katarzyna Mnie wiele rzeczy podchodzi, tylko kiedy to wszystko czytać. Na razie zainwestowałem w trzy wyżej wymienione Konwickie i chwilowo wystarczy. Co do Cranford, to jednak Gaskell należy już do nowej epoki, śmielszej w pisaniu, ostrzejszej w krytyce społecznej, więc faktycznie Austen może przy niej blado wypadać, ale ja bym nie był taki surowy w ocenach :) Zresztą i tak u obu najbardziej cenię sarkastyczny humor i te wszystkie szpileczki wbijane temu i owemu.

              Odpowiedz
              • No tak, fakt, ja mam zdolność szybkiego czytania od kiedy nauczyłam się czytać, jakoś tak ogarniam stronę rzutem oka. Kindle mi nie pasował bo za wolny i za mało na ekraniku, na tablecie jakoś lepiej idzie i taka średniej objętości książka zajmuje mi godzinę-dwie, choć i tak wolę papierowe.
                A Thackeraya czytałeś? Bo to oprócz Orzeszkowej moja kolejna słabość. :-)

                Odpowiedz
                • To spróbuj „Księgę snobów”, jak tak się pozastanawiać, to pominąwszy przemiany obyczajowe w zasadzie nic się nie zmieniło. A i można czytać jako pojedyncze felietony. Co do tempa, to zdarzyło mi się kiedyś, że jak czytałam jakiś kryminał na tablecie, to mnie babka siedząca w samolocie obok przeprosiła i zapytała, czy ja to czytam :-):-) Nie wiem co miałam robić jej zdaniem, ale przyświadczyłam, że tak, dodając, że kryminał taki sobie…

  3. O czystą uciechę dziś trudno, więc się podzielę, a co mi tam. Celem oderwania się od rzeczywistości kupiłam sobie książkę „Kufer Kasyldy”. Jest to wybór z pamiętników i wspomnień z młodości pań z tak plus minus XIX w. Ucieszcie się i wy, cytat ze wspomnień Henriety z Działyńskich Błędowskiej, opisujący jak jej tatusia Moskale złapali ” ojca mego złapano przebranego za chłopa pod Wołoczyskami i po wstędze Orła Białego, która spod siermięgi wychodziła, poznano”. Czy tylko ja uważam, że przebrał się facet zaiste genialnie ? 🤣🤣🤣🤣

    Odpowiedz
      • Ta książka jest ogólnie średnio zabawna, zwłaszcza jak się tak człowiek w dalsze losy pań wgłębi. Ciężko się czyta niektóre wspomnienia, np. wiedząc, że narratorka ma przed sobą tylko parę lat życia, a narzeka na zdrowie. Ale to zdanko mnie ubawiło… Z takich ubawów, to ostatni raz mi się przytrafiło, jak czytałam biografię Delfiny Potockiej, z którą jej małżonek Mieczysław się rozwodził, używając pretekstu, że był zaręczony z jej młodszą siostrą. Fakt, że w chwili ich ślubu miała ona 8 lat nikomu jakoś nie przeszkadzał. A ja mam wybujałą wyobraźnię i wyobraziłam sobie jak gość się wypowiada „No wysoki sądzie taki byłem na tym ślubie na…any że nawet nie widziałem kogo mi tam podstawili, a jak wytrzeźwiałem to żeśmy z żoną już piątkę dzieci pochować zdążyli”.

        Odpowiedz
  4. O kurczę, aż sprawdzę, czy się to gdzieś nie kurzy w kupce przytarganej z bibliotecznej wyprzedaży! A brakiem znajomości Konwickiego mnie zaskoczyłeś. Ale i zazdrość wzbudziłeś, że taki Kalendarz i Klepsydra dopiero przed Tobą ;)

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.