Dzieciństwo Lauriego Lee trudno uznać za sielankowe: wychowywany był przez matkę, opuszczoną przez męża, ze swoim biologicznym i przyrodnim rodzeństwem, w biedzie, w niewielkiej wiosce, w ciągłej niepewności jutra. A jednak jego wspomnienia przywracają nie tylko te codzienne kłopoty, lecz także całą niewinność i bogactwo dziecięcych zachwytów, doznań i odkryć dokonywanych na każdym kroku, gdy z wiekiem poszerzał się świat dostępny chłopcu.
W odległej dolinie
Rodzina Lee przeprowadziła się do nowego domu w 1918 roku, kiedy Laurie miał trzy lata. Dla niego było to przeżycie oszałamiające różnorodnością wrażeń: od początkowego zagubienia po stopniową eksplorację otoczenia: kolejnych pomieszczeń domu, ogrodu, kałuż, krzaków, lasu. Wszędzie kryły się albo zachwyty, albo niewypowiedziane okropności. Młoda wyobraźnia magazynowała wszystko, wyolbrzymiała, kolorowała, jakby mało było barw, zapachów i smaków dokoła. W książce Lee odżywa stary dom, któremu stale zagrażały powodzie, pełen gratów, przedziwnych nabytków matki, i ludzi – rodziny chłopca, ale też dwóch współlokatorek – skłóconych staruszek, prowadzących podjazdowe wojenki, ogród, las, wreszcie pobliska wioska, zamknięta w dolinie, „mroczna pieczara widm”, silnie związana z przeszłością, gdzie dopiero powoli docierać będzie nowoczesność. W tym ograniczonym świecie lato oznaczało obfitość i lenistwo, zima zaś zamarznięty staw, idealny do jazdy na łyżwach, i kolędowanie. Szkoła kipiała od przejawów młodzieńczego życia, szukającego ujścia najpierw w najróżniejszych psotach, później zaś w zgłębianiu tajemnic płci. Energia całej społeczności natomiast, przynajmniej ta, której nie pochłonęła codzienna praca, skupiała się, poza sąsiedzkimi swarami i plotkami, na tych paru wyjątkowych dniach w roku – świętach czy wycieczkach.
Kobiety jego dzieciństwa
Dzieciństwo Lauriego zdominowały kobiety i w książce składa im on prawdziwy hołd. Ciepły i pełen miłości jest portret matki, zakochanej beznadziejnie w człowieku, który nie był jej godny i porzucił, gdy okazała się przeszkodą w karierze, gdy nie pasowała do wizji uładzonego, mieszczańskiego życia. Przez resztę życia skupiła się na wychowywaniu gromadki dzieci, ale nie utraciła swojej wrażliwości i uczciwości ani też nie dała się złamać życiu: „Była postrzelona i psotna jak sroka, uwiła sobie gniazdo ze szmatek i błyskotek, radowała się słońcem, piszczała głośno na widok niebezpieczeństwa, podpatrywała i była nienasycenie ciekawa, zapominała o posiłkach albo jadła cały dzień, i śpiewała, kiedy zachód był czerwony”. To wszystko wpływało na życie rodziny: chaos w domu, kiepskie posiłki, bieda wynikająca po części z rozrzutności matki, która uwielbiała kupować rozmaite graty i bibeloty, ale równocześnie przekazywanie dzieciom miłości do świata i natury, muzyki i poezji, cieszenia się z życia w jego drobnych przejawach. Laurie dostrzega wady matki, ale nie zmniejsza to jego uwielbienia dla niej. W zastępstwie matki strażniczkami domowego życia stały się starsze siostry chłopca: dbały o rodzeństwo, tuliły, koiły, dyscyplinowały, próbowały ogarniać dom, a gdy dorosły, pomagały w utrzymaniu rodziny. Im też Lee poświęca wiele miejsca i czułych słów.
Wehikuł czasu
„Jabłecznik i Rosie” to niepozorna książka, należąca jednak do wehikułów czasu przenoszących nas w miejsca i czasy odległe i nieznane, pokazujących życie, które dawno przeminęło. Talent Lauriego Lee sprawia, że jego dzieciństwo odżywa i staje się nam bliskie; autor łączy barwne epizody i anegdoty z refleksją, dynamikę opowieści z poetyckimi opisami, nostalgię z humorem. Świat, w którym dorastał, nie był rajem – była w nim bieda, przemoc, nietolerancja, śmierć, ale innego świata nie znał. Spisując wspomnienia, nie idealizuje go, ale potrafi odtworzyć swoje dziecięce zachwyty i lęki, atmosferę chwil szczęśliwych i smutnych, wydarzenia błahe i dramatyczne, przywołać ludzi życzliwych i tych mniej, krewnych, sąsiadów, lokalnych dziwaków. Zaczyna od chwili, gdy miał trzy lata, by skończyć na wieku lat dwunastu, gdy znany mu świat niepostrzeżenie się zmienił, zmieniła się też rodzina chłopca, kolejno opuszczana przez siostry, które znalazły sobie mężów, a sam Laurie odkrył życiowe powołanie…
Laurie Lee, Jabłecznik i Rosie, tłum. Krystyna Tarnowska, Czytelnik 1975 (nowy przekład: Cydr z Rosie, tłum. Jerzy Łoziński, Zysk i S-ka 2017).
Paczpan, a ja akurat również wspomnieniowe w swej istocie „Guguły” zacząłem. Na razie bez zachwytów przyswoiłem pierwsze trzy czy cztery miniaturki z dzieciństwa autorki na Jurze :)
No paczpan, a takie dobre opinie te Guguły miały, sam myślałem, czy nie poczytać.
Póki co przyjemne, bo fala sentymentu od czasu do czasu zawsze przyjemną jest, ale żeby aż zachwyt to póki co, nie. Ani język się nie wyróżnia, ani historie… Ale nie przesądzajmy, toż to dopiero początek. Za to Ty mnie tym Jabłecznikiem zaintrygowałeś :)
Do Jabłecznika jest też film, ale niestety tylko na HBO, a ja nie zaposiadam dostępu :( No nic, może kiedyś wyświetlą do w normalnej telewizji.
Najważniejsze, że zbuchtowałem bibliotekę jak dzik ściółkę i … jest egzemplarz :D
Ale starego wydania czy nowego?
Dokładnie takiego jak Twoje. Gdzieś Ty w wioskowej biblio chciał nowe wydanie znaleźć? :D
Bo ja wiem, u mnie na wsi już wyczyścili większość staroci.
Taka to wieś :P
Są widać wsie i wsie.
Że się wtrącę: Guguly czyta się przyjemnie, niestety giną na tle innych powieści w podobnym klimacie tj. dzieciństwa na wsi. Trudno znaleźć coś wyróżniającego się na plus, może rodzimi literaci nie potrafią jeszcze pisać zajmująco o wsi?
O pardą, ale Skoruń jest na przykład bardzo udany. Że Listów z Rabarbaru nie wspomnę.
Znam tylko ze słyszenia, więc nawet o nim nie pomyślałam.;)
Redliński – tak, ale to starsze pokolenie, jak i Myśliwski. A młodsze i średnie, tj. oprócz Płazy?
A nie wiem, jakiś był wydawany przez WL niedawno. Karpiński?
A z nowszego pokolenia ponoć Rak dał radę w Baśni, ale jeszcze nie czytałem. I Muszyński, nie Karpiński.
Owszem, czyta się „Guguły” przyjemnie, ale dla mnie to jest takie na zasadzie jednym okiem wleciało, drugim wyleciało, o mózg nie za bardzo zahaczając. A ten „Jabłecznik” jednak jakoś mi utkwił w pamięci. Ale może dlatego, że to „nietutejsze” realia i pewna egzotyka, nie będę się upierać… Kupiłam „Skorunia” zachęcona przez Piotra, jak skończę w niedzielę edukować studentów podyplomowych to przeczytam i nie zawaham się wypowiedzieć :-)
Cały czas żałuję, że swego czasu nie zebrałem się, żeby o Skoruniu napisać, a teraz pamiętam już tylko strzępki wrażeń i jakieś pojedyncze sceny. Co jak na mnie i tak jest osiągnięciem autora.
A ja chyba właśnie nabrałem chęci na przegląd Myśliwskiego. Trochę podrosłem, to może inaczej spojrzeć niż za guguła :P
Ja się cały czas boję Myśliwskiego, tak irracjonalnie.
Widnokrąg i Nagi sad nawet mi się podobały, ale uważam, że autor jest nieco przereklamowany.
i to jest jedna z moich irracjonalnych obaw :)
Mnie się też zasadniczo podobał Widnokrąg, aczkolwiek pod koniec robił się nieco męczący. Co do reszty, to nawet przyznam się do lubienia tego autora, choć nie jakoś entuzjastycznie, ten deszcz nagród ciut mnie dziwi. :-)
@czytankianki Oho, rozpętujesz świętą wojnę :)
@czytankianki Dokładnie to, przeczytałem bez wstrętu, ale i bez chęci sięgnięcia po więcej. Zresztą Guguły, to króciutka książka i tych miniaturek nie ma zbyt wiele. Są w tym zbiorze trafne metafory i mądre zdania, ale jako całość nie zostaje w pamięci na dłużej. Ot tylko tyle, by przywołać jakieś wspólne wspomnienie.
Dokładnie tak było.
Seria „Nike” to w zasadzie była zawsze gwarancja dobrej lektury, a przynajmniej dobrego tłumaczenia i redakcji, gdyż, ceterum censeo, literatura to kwestia gustu. Przynajmniej z tego co ja czytałam, do tej pory mam niektóre tomiki np. Salingera z serii o Glassach. „Jabłecznik…” też mi się podobał (choć egzemplarz mi zaginął), jest to rodzaj książki, który lubię – właśnie te, jak piszesz, dziecięce „zachwyty i lęki” i świetnie oddana atmosfera. Autor nie jest jakoś szczególnie popularny i powszechnie znany, a przyznam, że ta książka zrobiła na mnie w swoim czasie duże wrażenie. „Guguły”, hmmmm też podeszłam z maksimum dobrej woli, po dobrych recenzjach sądząc, że to coś dla mnie, ale jednak moim zdaniem brakuje tej książce tego nieuchwytnego czegoś co „Jabłecznik …” ma, jakiś taki urok i wrażenie prawdziwości. Z drugiej strony, może odnoszę to do własnych doświadczeń, a ludzie, którzy się wychowywali w jakiejś angielskiej pipidówce 100 lat temu odebraliby „Jabłecznik…” jak ja „Guguły” :-)
Salingera też mam w Nike :) Do samej serii mam jednak stosunek ambiwalentny, zdarzało mi się trafiać na rzeczy mało zachwycające. Ale faktycznie de gustibus. Żałuję, że dwa następne tomy wspomnień Lee się nie ukazały po polsku, on miał ciekawe życie.
Przyznaję, że nie wszystko czytałam :-) Ale ogólnie nawet, jak „nie podeszło”, to jakości tłumaczenia i redakcji nic nie można było zarzucić, a i publikowali literaturę taką nie do końca oczywistą, nie „mainstreamową”, że się tak pozwolę wyrazić, bo nie umiem znaleźć odpowiednika po polsku. A doświadczenia czytelnicze składają się zarówno z książek, które nam się podobały (a nawet zostawiły nam ślad w psychice), ale i z takich typu „przeczytać i zapomnieć” lub wręcz „zmarnowałam bezcenne dwie godziny mojego życia” :-) :-)
A to akurat oczywiste z tymi doświadczeniami :) Jak teraz patrzę na rozmaite tytuły z tej serii, to nic mi nie mówią i nawet trudno jakieś informacje znaleźć, co to i o czym.
:-) Ciągnąc wątek, to wydaje mi się, że w latach 80-tych, czytając wszystko jak leci zetknęłam się z całkiem sporą ilością tłumaczeń ciekawych autorów, takich jak Lee, może niekoniecznie jakoś docenianych i dostrzeganych, także w swoim kraju. Część z tego utonęła w mrokach niepamięci, z części obijają mi się o mózg jakieś fragmenty, ale pewnego poszerzenia horyzontów poza rzeczywistość małego, nieatrakcyjnego miasteczka w środkowej Polsce nie da się zaprzeczyć. Po prostu to mi jakoś tak prawdziwie brzmiało, i to szaleństwo świata, które ten dzieciak wokół siebie widział było mi bliskie. Rodzina Glassów niekoniecznie :-P
Ja się trochę bałem eksperymentów z czytaniem jak leci, bo co wziąłem coś w ciemno, to jakiś zonk wyskakiwał. Wolałem z polecenia czytać albo jakieś bezpieczne klasyki.
W uzupełnieniu do poprzedniego komentarza: przereklamowanie nie oznacza, że WM nie znalazł swojego stylu na pisanie o wsi. Przeciwnie, pisze o niej z pomysłem, niekiedy b. pięknie.
Popieram, uważam, że Myśliwskiego warto przeczytać i nie będzie to raczej czas zmarnowany, chyba, że komuś jego styl kompletnie nie przypadnie do gustu. Ale @czytankianki, użyte przez ciebie słowo „przereklamowanie” jest chyba dobre, czy to naprawdę jest warte aż tylu nagród to ja nie wiem. No ale nagrody literackie to inna para kaloszy :-) Nb. robię czasem sernik wg. „Widnokręgu”, bardzo polecam, choć troche zmieniłam metodykę przygotowania.
@Katarzyna W końcu się skuszę, choćby eksperymentalnie, chyba mam Nagi sad na taką okoliczność.
@Piotr, wiesz co, przeczytałam „Skorunia” wczoraj wieczorem, dzięki za polecenie! Moja rodzina z ciut innych okolic, ale ja takich ludzi znałam i te klimaty lat 80-tych typu chałupa stryja Bogdana (i sam stryj) są doskonale oddane. Trochę mi zgrzyta tatuś, głównie te elementy jego działalności opozycyjnej/buntowniczej (?) – to jest trochę słabsze, ale ogólnie nie będę się czepiać, świetna książka, rzeczywiście odnajduję nastrój lat 80-tych. A układ tatuś narratora i stryj to jest klasyka wsi polskiej, z bliskiej rodziny i znajomych mogłabym przytoczyć z 10 podobnych :-) Jakoś przegapiłam tego autora wcześniej, mam zamiar przeczytać kolejne jego książki, ciekawe, czy też takie dobre.
Bardzo się cieszę :) Tatuś chyba najsłabiej wypada w końcówce, właśnie tej opozycyjnej (dobrze pamiętam?), ale reszta sam miód, a przeprawa przez Wisłę no to w ogóle. Nic więcej Płazy nie znam, bo się boję rozczarowania.
Tak, prawie w końcówce, bo na samym końcu jest ratowanie matki adrenaliną. Zresztą rzeczywiście koniec jest taki dosyć mocno „egzaltowany” i ciut chyba słabszy niż reszta książki, ale jakoś mi to ogólnie nie przeszkadzało, całość naprawdę warta przeczytania.
Czyli nie mam całkowitej sklerozy. Mnie niestety ten koniec odstawał od reszty, nie żeby jakoś bardzo, ale jednak. i zastanawiałem się, czy faktycznie już w latach osiemdziesiątych były te zestawy z adrenaliną do użytku domowego.
O, i tu mi zabiłeś klina, bo w sumie nie wiem, jakoś nie miałam w otoczeniu alergika na ukąszenia i nie pomyślałam o tym, czy to jest realistyczne, żeby w tamtym czasie coś takiego mieć. Ale w sumie ta matka była kiedyś pielęgniarką, więc może miała, nawet jak to nie było w powszechnym użyciu? Tak czy siak, rzeczywiście to ostatnie opowiadanie jest najsłabsze, przyznam, że np. rozpływanie się bohatera nad czerwonymi owocami mnie raczej ubawiło, a nie jestem pewna, czy był to efekt zamierzony. Podtrzymuję jednak opinię, że książkę przeczytać warto, nawet pomimo słabszego końca :-)
No jako pielęgniarka mogła mieć coś półlegalnie, faktycznie. Akurat uwielbiałem, jak się autor rozpływał nad kolorami i smakami, to w moim guście :)
Kolega harcerz instruktor, prowadzący w drugiej połowie lat 80-tych obozy wędrowne po Beskidach zeznaje, że coś takiego mieli i sam walił zastrzyk dziewczynie alergiczce, którą szerszeń użądlił (przeżyła nb.). Ogólnie instruktorzy harcerscy przechodzili przeszkolenie sanitarne i była to część apteczki, więc nie jest niemożliwe, że mamusia, ze względu na pracę w sadzie narażona na użądlenia, taki środek posiadała.
Kupiłam sobie kolejne książki Płazy, przeczytam w weekend oraz nie zawaham się wypowiedzieć :-)
O widzisz, codziennie dowiadujemy się czegoś nowego :) Z kwestii alergicznych pamiętam z lat 80. wyłącznie wapno w syropie o smaku bananowym i hydroksyzynę. Co do Płazy, daj znać, jestem ciekaw, jak Ci się spodobają.
Ja po cichu dodaję swój głos do Myśliwskiego lubiących bardzo. I co ciekawe – „Traktat o łuskaniu fasoli” czytałem zupełnie bez bagażu marketingowo-krytycznego, bo sięgnąłem po niego nieco losowo w bibliotece.
Kusicie wszyscy :)
Brzmi jak bardzo przyjemna książka, ale mam pytanie. Kiedyś zaczęłam oglądać film i on chyba dość szybko przeszedł do etapu umawiania się z dziewczynami, czyli bohater miał naście lat. A na jakim okresie skupia się książka? Bo o dzieciństwie to bym przeczytała, ale pierwsze podrywy mnie nudzą :P
Książka się kończy jak autor ma jakieś 17 lat i na moje oko jednak przez trzy czwarte opowieści on ma góra 12 lat. Rozdziały o dziewczynach i dojrzewaniu są góra dwa. I faktycznie nie były jakoś szczególnie porywające, ale to co wcześniej – jest świetne.