Wykorzystując przykłady z rozmaitych dziedzin, od archeologii do historii sztuki i od rynku diamentów do produkcji aromatów spożywczych, autorka zastanawia się nad kwestiami fałszerstw. Podrabiany list Szekspira sprzedawany jako autentyk to ewidentne oszustwo, ale czy sztuczny aromat bananowy to również falsyfikat? Dlaczego replika wieloryba w poważnym muzeum uznawana jest za wiarygodną, a ta z objazdowego lunaparku już niekoniecznie? Jakie czynniki wpływają na postrzeganie przedmiotów jako fałszywych? Kiedy ewidentne fałszerstwa stają się poszukiwanymi autentykami?
Aromat identyczny z naturalnym
Wydaje się, że pojęcie fałszerstwa jest oczywiste. Szkiełko sprzedawane jako brylant, podrabiany banknot, „lewe” buty znanej marki to ewidentne fałszywki. Podobnie jak sfabrykowane listy Szekspira, tworzone dla spragnionych pamiątek kolekcjonerów. Czy jednak diament „wyhodowany” w laboratorium to fałszerstwo? A identyczny z naturalnym aromat spożywczy? Tu już możemy operować raczej kategoriami naturalnego i sztucznego, a nie prawdziwego i fałszywego. Co z filmami przyrodniczymi? Czy pokazują realny świat zwierząt, czy jednak ich twórcy dopuszczają się jakichś manipulacji? Kiedy odbiorca jest ewidentnie oszukiwany? Pokazywanie rodzącej niedźwiedzicy polarnej, bez uprzedzenia widza, że zdjęcia nakręcono w zoo, to już fałszerstwo czy jeszcze dozwolona inscenizacja? A może wszystko zależy od tego, na co nastawiony jest widz? Takie i jeszcze wiele innych problemów związanych z klasyfikowaniem obiektów jako fałszerstw rozważa Lydia Pyne, posiłkując się barwnymi przykładami i przywołując nietypowe sytuacje. Zdarza się bowiem, że fałszerstwa same stają się poszukiwanymi autentykami – i co więcej, same padają ofiarą fałszerzy. Taką drogę przeszły choćby obrazy Hiszpańskiego Fałszerza, nieznanego XIX-wiecznego twórcy, który zaspokajał mieszczańskie zapotrzebowanie na sztukę średniowieczną, a po dziesięcioleciach jego dzieła stały się obiektami pożądania kolekcjonerów.
Szemrany artefakt
Historia każdego z wybranych przez Pyne do analizy przypadków jest najpierw obszernie i interesująco przedstawiana z wykorzystaniem rozmaitych źródeł, ubarwiana anegdotami i ciekawostkami. Jak rozpoznać dzieła Hiszpańskiego Fałszerza? Dlaczego pierścionek z brylantem stał się obowiązkowym elementem zaręczyn? Dlaczego sztuczny aromat bananowy nie przypomina w smaku współczesnych bananów? Czemu nie da się wypchać prawdziwego wieloryba? Dowiadujemy się też co nieco o podrabianiu skamieniałości, kulisach kręcenia filmów przyrodniczych, kodeksach Majów i odkryciu jaskini Chauveta we Francji. Później przystępuje autorka do analiz kwestii autentyczności, fałszerstwa, manipulacji, kopii i replik, by pokazać, jak wiele w ocenie prawdziwości czy fałszu zależy od konkretnej sytuacji, od kontekstu historycznego czy oczekiwań konsumentów. Posiłkuje się przy tym licznymi cytatami z prac naukowych. I niestety te partie książki wypadły według mnie raczej przeciętnie; Pyne zabrakło chyba umiejętności klarownego przedstawienia zebranych przez siebie danych. Miewałem wrażenie, że autorka nieco się gubi i nie do końca wie, do czego zmierza, dorzucając coraz to nowsze wypowiedzi kolejnych ekspertów, mnożąc warunki, niuanse i zastrzeżenia. Przy okazji też nie umiała się chyba zdecydować, czy pisze lekką pracę popularnonaukową, czy jednak coś poważniejszego – wskutek tego w jednym akapicie mówiła o „kontekście odkrycia danego artefaktu” i „relacji pachnącej szemranymi interesami”. Takie przerzucanie się od gawędy do języka naukowego było dość męczące w czytaniu. Ogólnie więc po „Prawdziwych fałszerstwach” pozostaje w pamięci spora garść faktów, którymi można bawić swoich rozmówców, i poczucie, że kategoria autentyczności jest nader płynna, a przypadki trzeba analizować indywidualnie z uwzględnieniem rozmaitych czynników pobocznych. Nie jestem przekonany, czy satysfakcjonuje mnie taki bilans tej lektury, po której naprawdę sporo sobie obiecywałem.
Zapowiadało się ciekawie, ale ta część o pomieszanym języku i namnażaniu cytatów bez puenty trochę mnie zniechęciła…
Bo jest dość zniechęcająca i nie jestem pewny, czy anegdotki to wynagradzają. Chociaż w sumie opis gotowania szkieletu wieloryba jest całkiem niezły.
Hmmmm… Brzmi jak taka kategoria książek, co do której byłam pewna, że wymarły śmiercią naturalną wraz z rozwojem internetu. Tzn. zbiór ciekawostek, którymi rzeczywiście można brylować na imprezie, tylko co z tego. Sporo tego było w latach 90-tych, takie zbiorki powierzchownych informacji i ciekawostek bez głębszego kontekstu, refleksji i komentarza. Wydawało mi się, że funkcję tę przejęły różne portale internetowe, które regularnie takie powierzchowne rzeczy publikują i różni „mistrzowie ciętej riposty” na imieninach u cioci mogą czerpać z nich dowody anegdotyczne dla swojej argumentacji w obfitości wielkiej. Twoje zdanie „przypadki trzeba analizować indywidualnie z uwzględnieniem rozmaitych czynników pobocznych” bardzo dobrze oddaje „konkluzję” tego typu publikacji. Przyznam jednak, że jestem zaskoczona, że coś takiego ukazało się na papierze w 2021 roku i nakładem wydawnictwa tak renomowanego uniwersytetu…
Natomiast co do filmów przyrodniczych, to przypomniał mi się czytany dawno temu wywiad z Państwem Walencikami, autorami świetnego filmu przyrodniczego „Tętno pierwotnej puszczy”. Opisywali oni jak się czasem we własnej zamrażarce nadziewali na jakieś zamrożone mysie truchło, które miało służyć temu, aby je podrzucić w tej puszczy i poczekać, aż je znajdzie jakiś padlinożerca czy ptak drapieżny, po czym to nakręcić. Może coś pomyliłam, ale kontekst mniej więcej ten :-) Osobiście uważam, że o ile oddaje to realne warunki egzystencji tych zwierzaków, to jest to ok, a przynajmniej bardziej akceptowalne niż zakłócanie bytowania dzikim gatunkom (a zwłaszcza zagrożonym) i włażenie im z butami w życie, żeby zrobić z tego cyrk. Mamy wiele udokumentowanych przypadków, kiedy masowa turystyka w celu obejrzenia sobie zwierzątek przyczynia się do niszczenia ekosystemów i bioróżnorodności, więc kręcenie atrakcyjnych filmów jest niezłą alternatywą.
Nie mam nic przeciwko zbiorom anegdot, pisałem jakiś czas temu o „Szarlatanach” i to się miło czytało. Tu jednak mamy anegdoty z dopisaną interpretacją w mętnym niekiedy stylu naukowym i na dodatek właśnie z niejasnymi konkluzjami. Chyba sama autorka przestała wiedzieć, o co jej chodzi :) A akurat rozdział o filmach przyrodniczych należy do najciekawszych, bo rzadko się je rozważa w kategorii fałszerstw – jest tam trochę o podobnych przypadkach jak te mysie truchła.
No dobrze, ale jednak po wydawnictwie renomowanego uniwersytetu spodziewałabym się czegoś bardziej pogłębionego, zwłaszcza przeczytawszy ambitną notkę na stronie owego wydawnictwa. To w ogóle jest ciekawe, swego czasu po samym wydawnictwie firmującym książkę można było spodziewać się określonego poziomu, niezależnie od tego czy wydali akurat kryminał czy powieść eksperymentalną :-)
Co do filmów przyrodniczych – akurat osobiście nie zajmuję się ochroną przyrody, ale na skutek współpracy z organizacjami ekologicznymi co nieco mi się udało zaabsorbować i podyskutować ze specjalistami. Ingerencja w „dziką” przyrodę może skończyć się różnie, metodyka obserwacji i badania zwierząt w środowisku naturalnym to jest cała gałąź nauki, w której zresztą też są różne kontrowersje, jak to w nauce. Niemniej jednak wchodzimy w kwestie etyczne. Sfilmowanie niektórych zjawisk w naturze, w taki sposób aby nie ingerować w proces naturalny i nie spowodować szkód, a równocześnie pokazać to realistycznie to jest duża sztuka. Ja nie specjalista, ale w opisanym przez ciebie przykładzie z niedźwiedzicą, filmowana w naturze z detalami umożliwiającymi pokazanie w dobrej rozdzielczości samica na skutek stresu mogłaby np. odrzucić potomstwo, które nie miałoby wówczas szans przeżycia. Jest to dość częste w przyrodzie, acz trudne do pojęcia dla pokolenia wychowanego na produkcjach typu „Król Lew”, które pokazują nam, że u innych gatunków to tak jak u ludzi, tylko takie bardziej słodkie i puszyste :-) Generowanie dodatkowej sytuacji stresowej, zwłaszcza w przypadku gatunków zagrożonych (a jest takich od diabła i trochę), tylko po to, aby nakręcić dobry film, jest moim zdaniem nieetyczne. Mysie truchło jest ok, podrzucamy żarcie, filmujemy drapieżnika i kończymy sprawę. Uważam, że mieszanie akurat filmów przyrodniczych do kategorii „fałszerstw” i zestawianie ich z np. sztucznie produkowanymi diamentami jest nieporozumieniem, wobec możliwych konsekwencji owego „fałszerstwa”.
Renomowane wydawnictwo uniwersyteckie powołało sobie osobny imprint do wydawania lżejszej literatury, skądinąd mieli tak kilka niezłych książek. Chyba trochę zaczęli iść na ilość. A nawiązując do Twojego poprzedniego komentarza, to literatura typu „zbiór ciekawostek” rozkwita mimo internetu, jest tego masa i nie zawsze kiepska.
Co do filmów przyrodniczych, pełna zgoda z ingerencjami i prawem do pewnych inscenizacji – autorka czepiała się głównie tego, że widzowi się nie mówi, że poród niedźwiedzicy odbył się w zoo, tym samym oszukując go co do istoty wydarzenia. Do kategorii fałszerstw zaliczyła słynną scenę z lemingami spadającymi z klifu, bo okazało się, że ekipa je do tych skoków zmusiła dla uzyskania efektownej sceny.