Za dużo słów, za mało emocji (Rebecca Makkai, „Wierzyliśmy jak nikt”)

Wierzyliśmy jak nikt

W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku epidemia AIDS dziesiątkowała gejowską społeczność Chicago. Rebecca Makkai wybrała ten bolesny i trudny temat, rzadko wykorzystywany w literaturze, i na przykładzie kilku osób przedstawiła ówczesną atmosferę, pogłębiający strach przed nieuniknionym zakażeniem i narastający gniew na bezczynność rządu, który odmawiał finansowania badań nad nową chorobą. Trudno sobie wyobrazić to stężenie emocji, często skrajnych, i na podstawie „Wierzyliśmy jak nikt” go sobie nie wyobrazimy. Autorka, jak podejrzewam, tak bała się popadnięcia w melodramatyzm, że starannie wyjałowiła tekst z jakichkolwiek uczuć.

Stracone pokolenie

W dobie szalejącego AIDS Yale i Charlie tworzą monogamiczny związek, wydaje się więc, że choroba im nie grozi. Charlie wydaje gejowskie pismo propagujące bezpieczny seks, a Yale pracuje w muzeum i pewnego razu dostaje list z elektryzującą propozycją – ofiarodawczyni chce przekazać jego placówce swoje zbiory dzieł sztuki z początków dwudziestego wieku. Yale musi ustalić, co wchodzi w skład kolekcji i jaką ma wartość; tak poznaje Norę, właścicielkę grafik i obrazów, i podczas kolejnych spotkań wysłuchuje jej historii. Równocześnie przeżywa osobisty dramat i obserwuje śmierć kolejnych znajomych, którym pomaga młodziutka Fiona, siostra jednego ze zmarłych przyjaciół Yale’a. Jej losy poznajemy w równoległym wątku: w 2015 roku w Paryżu Fiona poszukuje córki, która niegdyś uciekła do sekty, a potem zniknęła wraz ze swoim chłopakiem. Makkai sprawnie przeplata oba wątki, dorzucając trzeci – historię Nory i jej kontaktów z paryską bohemą.

Za dużo słów

Mam trochę dość książek, których autorzy porywają się na ważny temat i z tego tytułu oczekują pochwał – inna sprawa, że zwykle je dostają, o czym świadczy entuzjastyczne przyjęcie „Wierzyliśmy jak nikt” (inny podobny przypadek: „Sympatyk”). Makkai przedstawiła dramatyczny moment i nawet, do pewnego stopnia, odtworzyła atmosferę strachu przed chorobą i śmiercią, braku zaufania do najbliższych: ukochanych i przyjaciół, z których każdy mógł się okazać nosicielem śmierci. Nie przełożyło się to jednak na jakość literacką. Autorka ma problem z nakreśleniem wiarygodnych, pełnokrwistych postaci, zdolnych naprawdę przeżywać tragedie rozgrywające się wokół nich i dotykające ich samych czy w ogóle odczuwać jakiekolwiek emocje. Nic dziwnego, że nie potrafiłem się zaangażować w śledzenie ich losów, choć liczne pochwały i wyróżnienia dla tej powieści pokazują, że raczej byłem w mniejszości. Nie poradzę, nudziłem się jak mops przez pierwsze dwieście stron, a i potem nie było lepiej. Wycięcie jakichś dwustu stron tekstu bardzo by pomogło. Przeplatające się plany czasowe mają nierówny ciężar gatunkowy: naprawdę nie trzeba było poświęcać jednej trzeciej książki Fionie i jej postepidemicznej traumie, objawiającej się w niezdolności do utrzymania związków z mężczyznami i więzi z własną córką; do tego wystarczyłoby pewnie kilka scen, ale wtedy Makkai nie mogłaby się pochwalić konstrukcyjną perfekcją, zdolnością do przenoszenia się z przeszłości do współczesności i domykania wątków. Miała być poruszająca opowieść o straconym pokoleniu, które przepadło wskutek zaniedbań i niechęci władz (bardzo wyraźna analogia między opisywanym przez Norę pokoleniem straconym wskutek pierwszej wojny światowej a młodymi ofiarami AIDS), wyszła zaledwie letnia, przegadana historia. Wszystkim, którzy chcieliby poznać dramatyczną historię epidemii i jej ofiar, polecam raczej „Somebody to love” Richardsa i Langthorne’a (równoległa biografia Freddiego Mercury’ego i AIDS, z szerokim tłem społecznym i kulturowym), znakomite literacko opowiadania z „Lubiewa” Michała Witkowskiego: „Łucję Kąpielową”, „Zdzichę Wężową”, a przede wszystkim „Dżesikę”, przejmujące obrazy upadku, końca starego świata, czy wreszcie poruszające dużo bardziej niż dzieło Makkai krótkie wpisy poświęcone zmarłym na AIDS na instagramowym profilu „The Aids Memorial”.

Rebecca Makkai, Wierzyliśmy jak nikt, tłum. Sebastian Musielak, Wydawnictwo Poznańskie 2020.

(Odwiedzono 404 razy, 6 razy dziś)

39 komentarzy do “Za dużo słów, za mało emocji (Rebecca Makkai, „Wierzyliśmy jak nikt”)”

  1. Niestety muszę się z Tobą zgodzić, po raz kolejny zresztą… Jestem wielbicielką grubych książek, ale przy tej wynudziłam się setnie, pomimo tego, że teoretycznie nie powinnam, zważywszy na rozliczne wątki. plany czasowe etc – no to było wręcz skazane na bycie książką fascynującą i podeszłam do niej z maksimum dobrej woli. No i kiszka. Autorka wymyśliła ciekawe postacie, ale jakieś takie płaskie, bezcielesne. A wątek z Fioną w ogóle jest słaby moim zdaniem i dla mnie nie brzmi wiarygodnie to, że ta osoba tak się rozwijała i tak jej się życie potoczyło. Ale może ja się nie znam i w amerykańskim społeczeństwie tak by to było? Coś jest w tym zestawieniu z „Sympatykiem”, tam miałam ten sam problem, niby potencjalnie niezwykle interesująca postać głównego bohatera, ale matulu moja, jakże on marudził!

    Odpowiedz
    • Orany! Wracasz mi wiarę w czytelników po tych wszystkich peanach, zastanawiałem się, czy ludzie czytali jakąś inną wersję tej Makkai, czy co :) Wszystko się zgadza, ze trzy tygodnie się męczyłem. Cały początek roku miałem zepsuty.

      Odpowiedz
      • Może ludziom głupio powiedzieć, że ich „nie zachwyca”, kiedy tematyka jest rzeczywiście niezwykle poważna i istotna, potencjał książki ogromny, tylko wykonanie jakby słabsze? Nb. mnie nigdy nie zachwycało „Ferdydurke” :-) :-) :-) – ty wiesz co to było w latach 80-tych??? No obowiązek był się zachwycać, w zasadzie wyłącznie na podstawie fragmentu o Bladaczce i o Słowackim, co „wielkim poetą był”, wyrażającego ówczesną metodykę nauczania, no i może jeszcze upupiania. Ale tam jednak było parę wątków i stron więcej i całość dla mnie była niestrawna kompletnie.

        Odpowiedz
        • Mam swoje teorie na temat, czemu mało kto pisze, że „nie zachwyca”, ale zmilczę, żeby nie stracić resztek czytelników :) Ale może po prostu jestem zblazowanym nieczułym draniem o fatalnym guście literackim. Ferdydurkę zresztą też nie poważam, męczyłem się potępieńczo, a jeszcze byliśmy z klasą na filmie, bo akurat wszedł był na ekrany, i to była dodatkowa męka.

          Odpowiedz
          • Możemy zatem założyć klub zblazowanych nieczułych drani o fatalnym guście literackim, jest nas już dwie sztuki. Jestem starsza od ciebie i widziałam spektakl Ferdydurke w licealnych czasach w latach 80-tych, na film nie miałam ochoty pójść. Autentycznie moim zdaniem to jest książka, z której kultowa jest jedna-dwie sceny z takimi bonmotami, jak ten o tym, że nie zachwyca, a całą resztę mało kto zna. A ta książka wcale nie jest o tym jak to szkoła jest niedobra. No ale wówczas nie wypadało krytykować, no bo jakże, takie to rewolucyjne, nieprawdaż, oj, oj oj, Słowackiego nie poważać. Moja polonistka (ucząca w klasie mat-fiz, więc z odpornością nabytą na różnych osobników niekoniecznie utalentowanych humanistycznie) stanowiła odwrotność Bladaczki i można było się nie zachwycać, aczkolwiek wcześniej należało przeczytać i swoje zdanie uzasadnić :-)

            Odpowiedz
  2. Ech, miałam nadzieję, że aż tak źle nie jest. Temat samograj, a tu takie kwiatki. Nic to, przynajmniej jedna gruba książka odpada z listy „do przeczytania”.:) Az poszukam innych powieści na ten temat.

    Odpowiedz
    • Mogę Ci przy okazji wysłać mój egzemplarz, ale serio nie warto. Jeśli znajdziesz coś na ten temat, to ja chętnie, bo chyba czytałem tylko literacki pierwowzór „Filadelfii” (albo powieść na podstawie scenariusza), w każdym razie film był lepszy.

      Odpowiedz
      • Dziękuję za dobre chęci, ale spasuję.
        Wątek AIDS jest poruszony w „Godzinach” Cunninghama, ale nie jest głównym tematem. Jest jeszcze coś takiego jak „Powiedz wilkom, że jestem w domu” C. Brunt i tak jak nie przepadam za młodzieżową literaturą, teraz czuję się zaintrygowana.

        Odpowiedz
          • @ZwL Spis zaiste dość obszerny, ale jakoś nie widzę żadnej książki o Czarnym Lądzie, gdzie AIDS w połączeniu z wmawianym przez misjonarzy „nu nu dla gumek, bo piekiełko”, zebrało w tamtych latach naprawdę solidne żniwo.

            Odpowiedz
            • @Bazyl, wiesz co, bo w ogóle o Czarnym Lądzie to mało jest książek pisanych z punktu widzenia tamtejszej społeczności, nie tylko o AIDS, tylko tak ogólnie. O ile nie mówimy oczywiście o śródziemnomorskich ośrodkach turystycznych, tylko ciut bardziej na południe i w głąb kontynentu. W pokoju w akademiku mieszkałam w latach 1991/92 z dziewczyną z Mali, siłą rzeczy poznałam wiele jej koleżanek i kolegów – wówczas był to w tym kraju moment przełomu, choć chyba nie za długo potrwał. To co ona opowiadała o tym, co się w Mali działo wcześniej, było potworne, nic z tego jednak jakoś nie przeniknęło do mediów, z których mogłabym taką wiedzę wcześniej zaczerpnąć. Dla mnie to był szok, sytuacje typu wojskowa dyktatura spaliła żywcem kilkaset osób w jakimś budynku :-( Kto o tym pisze i kto o tym wie? No chyba, że dojdzie o rzezi jak w Rwandzie, to jest medialne, aczkolwiek też było i minęło. Nasłuchałam się dyskusji współspaczki i jej kolegów (przyswajając przy okazji kulawy francuski), bo akurat wtedy były tam pierwsze wolne wybory. Co do tych misjonarzy to ja bym jednak ich wpływu nie przeceniała, choć masz rację, że zniechęcanie do prezerwatyw nie pomagało.

              Odpowiedz
              • Wiesz, może też być i tak, że nie ma literatury pisanej z punktu widzenia tamtejszej społeczności, przez jednego z jej członków. Bo oni zwyczajnie nie piszą (a przynajmniej nie masowo), inna kultura – są książki opisujące Afrykę z zewnątrz, ale przyznam, że nie wiem na ile wiarygodne. Moja współspaczka mówiła mi, że w samym Mali jest ponad 100 języków. Zapytałam ją kiedyś, czy to są jakieś takie dialekty czy gwary, coś na zasadzie, że ktoś może ciut inaczej mówi ale plus minus się dogadasz i powiedziała, że nie. Językiem mojej współspaczki był bambara*, podobno najpopularniejszy w Mali, ale z malijskich studentów w Polsce posługiwała się nim tylko ona i jedna jej koleżanka. Dlatego ogólnie dyskutowali po francusku (język urzędowy, obowiązujący w szkołach średnich, w domu mówiło się w języku rodzimym) i polsku, zwłaszcza jak przyszło k…ami rzucać :-) Tak czy siak literatury pisanej w tych językach brak, a czy ludzie z zewnątrz są w stanie do takiej społeczności wniknąć? Pani Makkai chociaż z Illinois pochodzi…
                *Język bambara jest nieprawdopodobny, brzmi tak jak się nazywa i jest to taki jednostajny terkot, moim zdaniem bez przerw między wyrazami :-) Noszsz normalnie jak czytam opowieści cudzoziemców, że polski to jest takie niezrozumiałe szeleszczenie, to wiem co czują :-) :-)

                Odpowiedz
                • Na podstawie instagrama wiem, że piszą, tylko my nie mamy o tym pojęcia, bo się nie interesujemy. Pewnie, że nie w tych niezliczonych językach, ale zwykle w postokolonialnym urzędowym. Na ile ta literatura byłaby przystępna dla ludzi spoza afrykańskiego kręgu kulturowego, to inna sprawa, chociaż to pewnie tylko kwestia wczucia się i poznania jakiegoś minimum realiów, w koncu różne literatury się u nas przyjmowały.

                • No tak, tylko człek posługujący się biegle w piśmie tym postkolonialnym urzędowym to z reguły jest tamtejsza elita, wykształceni (często w innych krajach) ludzie z dużych ośrodków miejskich. Oderwana od życia większości społeczeństwa, a i nawet nim nie za bardzo zainteresowana. AIDS raczej rozprzestrzenia się w Afryce w innych kręgach. Zaznaczam, że ja tu operuję „wiedzą” sprzed 30 lat, nabytą przez osmozę w ciągu krótkiego czasu, więc proszę się nie sugerować, ja tak sobie dywaguję na zasadzie „a nie znam się to się wypowiem”, a sądząc po tym co internet pisze sprawy nawet w Mali się zmieniły. A ze współspaczką i jej kolegami straciłam kontakt wiele lat temu. Jednakowoż te 30 lat temu ta elita była tak samo odizolowana i zażenowana poziomem swoich rodaków, jak np. bywalcy Zbawixa marszem równości w Białymstoku…

                • W każdym kraju piszący to jednak elita, a nie wierzę, że choćby część tych elit nie interesuje się problemami społecznymi, zawsze się jakiś ichni Żeromski trafi. I tylko Zachód wciąż nie jest zainteresowany ich odkrywaniem.

                • O, a tu oznaka, że coś się zaczyna zmieniać: Filtry mają w zapowiedziach „Śmierć Viveka Ojiego” Akwaeke Emezi – co prawda emigrantki z Nigerii piszącej po angielsku, ale za to opisującej „losy nieheteronormatywnego chłopaka dorastającego w nigeryjskim miasteczku, gdzie kwestia identyfikacji płciowej jest tabuizowana. Na przeszkodzie do swobodnej ekspresji własnej tożsamości i miłosnego spełnienia stają lokalne przesądy oraz bezwzględny patriarchat”.

      • Swoja drogą, żeby nie żartować z poważnego tematu jednak… W Polsce też wcale nie było w tamtych latach wesoło, ale teraz nikt o tym nie pamięta. AIDS nie tylko był związany ze swobodnymi zachowaniami seksualnymi (zarówno homo- jak i heteroseksualnymi), ale i np. z narkomanią. Kiedy Kotański (zgadzam się z każdym kto powie, że kontrowersyjny osobnik, ale nikt inny wtedy nie działał na tym froncie) organizował pierwsze ośrodki dla zakażonych HIV, to omalże z kłonicami ich gonili. Jakoś to pewnie inaczej wyglądało niż epidemia wśród wykształconych estetów w Chicago, a ja jako, że mam wciąż dobrą pamięć to pamiętam. W tym wstrząsający film o AIDS, który edukacyjnie pokazywano nam w liceum (jakoś druga połowa lat 80-tych), ze scenami typu dawanie sobie w żyłę, czy dwóch homoseksualistów pod prysznicem…

        Odpowiedz
        • Też pamiętam te protesty, to przekonanie, że komary będą wirusa przenosić, ten cały strach wynikający z braku informacji, wkładkę do Na przełaj z podstawowymi wiadomościami. Ale i tak psychoza była okropna, nieźle to ujął Witkowski. Ale wśród tych, jak to ujęłaś, estetów z Chicago wcale nie było lepiej, oni już mieli pewną wiedzę, a i tak się nie stosowali: bali się testów, nie chcieli używać prezerwatyw, o wierności nie wspominając. I też byli ostracyzowani na każdym kroku, są tam scenki szpitalne, jak personel bał się nawet dotknąć chorych.

          Odpowiedz
          • Co do estetów z Chicago, to wiesz taki Petroniusz, ze swym honorem, był jeden, a i to nie wiadomo, czy tak umierał jak go Tacyt opisał. Więc się wcale nie dziwię, że w zderzeniu z rzeczywistością jakoś to inaczej wyszło. Pamiętam te scenki z powieści Makkai, wszędzie się ludzie tego bali zapewne. Przecież ta epidemia nie była związana z homoseksualizmem, choć ten jest zwykle najbardziej eksponowany, rozprzestrzenianiu się sprzyjał ogólnie klimat sex&drugs&rock’n’roll oraz ogólna niefrasobliwość, na zasadzie „mnie się to nigdy nie zdarzy”. Popatrz, miałam napisać o tych komarach i zapomniałam, to był dokładnie ten moment! Niemniej jednak nadal uważam, że u nas w tym przaśnym PRL to mogło nieco inaczej wyglądać, a i skala epidemii zamiatana pod dywan była. Obecnie w sieci dość powszechna jest narracja wiecznej szczęśliwości tamtych czasów, co prawda z pewnymi niedoskonałościami, które jednak można śmiechem zbyć, ale z kompletnym pominięciem takich zjawisk. Przyznaję się, że się ogólnie ciut zreflektowałam, przemyślawszy głębiej sprawę, bo to raczej nie jest tematyka na szyderstwo, nawet jeśli książka niezbyt dobra.

            Odpowiedz
            • Epidemia zamiatana była, ale i skala była mniejsza, i później chyba do nas dotarła, więc już choćby część lekarzy wiedziała, o co chodzi. Pamiętam przecież dość szybkie przechodzenie na strzykawki jednorazowe w drugiej połowie lat 80., mimo trudności obiektywnych. Co do szyderstw, to niestety mój cynizm podsuwa mi, że autorka sobie na zimno wykalkulowała, co się jej sprzeda, zastosowała zagrywki rodem z kursu kreatywnego pisania i brzdęk, nawet się nie pomyliła w rachubach.

              Odpowiedz
              • Mój cynizm podsuwa mi jeszcze gorzej, jednakże po kilkudziesięciu latach zmagań z własnym cynizmem wyrobiłam w sobie nawyk, żeby jak mi się już to słownictwo budowlane na usta ciśnie, to w takich okolicznościach sprawę najpierw przemyśleć. Możliwe, że za daleko poszłam próbując wykształcić w sobie jakąś empatię. A nuszsz widelec to dla kogoś jest prawda szczera? Problem drastyczny, ludzie rzeczywiście tracili bliskich i rozumiem osobiste traumy. Trochę tak, jakby wybacz analogię, krytykować książkę czy film dotykające tematyki Holocaustu. Cynizm mówi, że owo dzieło to „wyraz budowlany” ale tak skomentować zważywszy na skalę tragedii się wzdragam.

                Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.