Zakład żywienia zbiorowego (cz. 6): Bar „Słodycz”

Nikt tak znakomicie nie opisał Warszawy w latach tużpowojennych, jak Leopold Tyrmand. Jego „Zły” to powieść pełna charakterystycznych miejsc stolicy, placów, ulic, hal targowych, bazarów, budów, sklepików, redakcji prasowych, zaułków i ruin – ale także zakładów gastronomicznych, od tych nader eleganckich do tych eleganckich dużo mniej. Wejdźmy z młodym reporterem Kubą Wirusem do baru „Słodycz”…

Kuba Wirus przystanął na rogu Żelaznej i Krochmalnej, rozejrzał się wokoło, po czym spojrzał w górę. Szeroko i wysoko ciągnęła się tu odrapana ściana domu, usiana żelaznymi balkonikami. Z obydwu stron kamienicy widać było czarne deski wysokiego parkanu, zakończonego drutem kolczastym. Tuż przy Kubusiu widniały założone okiennicami okna parteru: przez szpary okiennic przesączało się światło i muzyka akordeonu. Wieczór był chłodny i drzwi wejściowe zamknięte. W drzwiach, za szybą, wisiała szklana tablica, głosząca niebieskimi literami: „Warszawskie Zakłady Gastronomiczne – Bar «Słodycz» – IV Kategoria”. Kubuś poprawił szmaragdowo-kakaową muszkę, nabrał głęboko powietrza jak pływak przed skokiem do wody i pchnął zdecydowanym ruchem drzwi.
Nawet najpogodniejszy, pełen uczuć misjonarz, pozbawiony powonienia i od urodzenia daltonista, ugiąłby się pod ciężarem pierwszego kontaktu z wnętrzem baru „Słodycz”. Wnętrze było nieduże, ale za to pełne ludzi: siedzieli przy stolikach, pochyleni ku sobie charakterystycznym ruchem wzajemnie się o tym samym przekonujących pijaków, stali w przejściach między stolikami i przy kontuarze w głębi. Odgłos otwieranych drzwi zwrócił ku wejściu parę głów, które na widok Kubusia wróciły bez specjalnego wzruszenia do swych poprzednich pozycji. „Znaczy się – pomyślał szybko Kuba – że nie zwróciłem tu niczyjej uwagi. W dechę…” Rozejrzał się bystro wokoło i dostrzegł kilka par oczu, wbitych w siebie z zainteresowaniem, lecz bez wrogości. Były to spojrzenia, jakimi obrzuca się nieznajomego, lecz nie obcego. Tak patrzał na niego uwijający się wśród stolików krępy kelner w brudnawej kurtce, narzuconej na kolorową koszulkę gimnastyczną: tak patrzała nań jaskrawo wy­malowana kobieta o tępej twarzy, jedząca łapczywie rybę w galarecie przy najbliższym stoliku. Te spojrzenia nie uwierały, nie gniotły, przeszedł nad nimi łatwo dalej, natomiast doznanie ciężaru czyjejś bacznej obserwacji nie ustępowało. Uczynił dwa kroki w przód, szukając wolnego stolika, i wtedy, skroś oparów, odorów i hałasu, dojrzał za kontuarem zwróconą ku sobie twarz dziewczyny. Natychmiast też zaczął przepychać się w tamtym kierunku.

W piwiarni

Drogę zagradzały zbite ciasno stoliki, oblepione ludźmi, obstawione brzydkim szkłem, kieliszkami, kuflami, butelkami wódki i sztucznie barwionej lemoniady. Bar „Słodycz” żył pełnią życia, osiągał w tej godzinie apogeum istnienia: to, co działo się teraz, mogło się tak dziać tu tylko o tej porze. Czerwone, zamazane alkoholem twarze, melancholijne przyśpiewki, podrywająca wesołość, gorycz i żal, miłość i nienawiść objawiały się tu w sposób jedyny, cechowany ową nie do podrobienia pieczątką taniej, warszawskiej knajpy. Furmani i robotnicy kanalizacyjni, szoferzy i tragarze, uliczni sprzedawcy wiecznych piór i okładek do dowodów osobistych wraz z wozakami, złodziejami kieszonkowymi i węglarzami pili tu wódkę w towarzystwie handlarek owoców i włoszczyzny, pomywaczek, złodziejskich utrzymanek i zniszczonych, uszminkowanych kobiet, żyjących z rozlicznych alimentów. Przy jednym ze stolików, w samym środku, siedział chudy mężczyzna o beżowych włosach i bladych, zaropiałych oczach, kołyszący rozlewnie głową nad trzymaną na kolanach harmonią, na której grał donośnie i z przejmującym smutkiem walca „Fale Dunaju”, przerywając co parę taktów na chwilę wystarczającą do wypicia podwójnej stopki wódki i tęgiego haka·jasnego piwa na zakąskę.
Kuba dotarł do bufetu i spojrzał natarczywie na dziewczynę. Była bardzo ładna i bardzo zajęta. Zwijała się szybko i sprawnie wśród wydawanych zakąsek, odpieczętowanych półlitrówek, rachunków i bonów, podrzucanych przez kelnera. Brudny, niegdyś biały fartuch opinał jej przepyszny biust, smagłe, pełne ramiona wychylały się z wysoko podkasanych rękawów. Miała smoliście czarne włosy, gładko ściągnięte do tyłu, ogromne, ciemne oczy i pełne, ślicznie skrojone wargi, na których gruba i tania szminka dawała efekt egzotyczny. Piękne brwi, pociągnięte grubo ołówkiem, i zdrowe, rumiane policzki niepotrzebnie podmalowane wywoływały ból w sercu na widok tego bezmyślnego niszczenia złą kosmetyką tak hojnie przez naturę rozsianych skarbów. – Hawajka – powiedziała do niej otyła jak klucha kasjerka o czerwonej twarzy, odziana w zdobną w falbanki suknię – krzyknij na Wicka, żeby dał nową beczkę. Tu już sama piana. – To mówiąc, wykręciła kran z pustej beczki. – Siostro – rzekł Kuba – niech mi pani naleje jednego haka i położy na czymś kawałek śledzia. – Hawajka spojrzała na Kubę, jakby go dopiero co zauważyła. – Tylko przy stoliku – powiedziała opryskliwie – przy bufecie się nie daje. – Ja wiem, że się nie daje – rzekł Kuba – ale, siostrzyczko, nie ma gdzie usiąść, a mnie jest bardzo potrzebna jedna wódka i dzwonko śledzia. – Daj panu – wtrąciła się kasjerka, patrząc na Kubę z niechęcią; chciała widocznie uniknąć uporczywej dyskusji, która jest żywiołem dla warszawskich alkoholików w takim stopniu, jak woda dla ryb. […] Dziewczyna nalała Kubusiowi wódkę i podała śledzia na zapałce, po czym ostrym ruchem zmniejszyła swój dekolt obciągając fartuch. – Dlaczego? – jęknął Kubuś. – Dlaczego to pani uczyniła? Dlaczego wyrządza mi pani bolesną krzywdę w pierwszej minucie znajomości? […]

W piwiarni

Oparł się łokciami o kontuar, zwracając twarz w stronę salki. Ściany jej, jadowicie zielone, zdobne w brązowe i niebieskie szlaczki, tonęły w sinym seledynie sufitu. Na ścianach pełno było drukowanych tabliczek, na których widniało uporczywie jedno i to samo obwieszczenie: „Za rzeczy zaginione w zakładzie kierownictwo zakładu nie odpowiada”. Bufet, przy którym stał Kubuś, dźwigał na sobie oszkloną za pomocą kitu nadbudówkę, w której stały półmiski z rybą w galarecie i zimnym mięsem, słoje z grzybkami i korniszonami oraz puszki z marynatami i masło w krążkach;·za bufetem wznosiły się drewniane półki, pełne butelek „Siwuchy” i wina „Perlistego”. Zewsząd wyrastały kolumny skrzynek, z których wyzierały figlarnie główki półlitrówek z czystą wódką. Beczki piwa, lśniący niklem kran nad zlewem do mycia kufli i ciemnozielona kotara z wypłowiałego pluszu, za którą znikła Hawajka, uzupełniała obraz. Spoza kotary biła przemożna woń źle wymytych garnków i niedobrych potraw w rodzaju siekanych zrazów z zepsutego mięsa ze stęchłą kaszą, co wskazywało na to, że mieści się tam kuchnia.

Leopold Tyrmand, Zły, Czytelnik 1990, s. 222–225.

(Odwiedzono 508 razy, 6 razy dziś)

13 komentarzy do “Zakład żywienia zbiorowego (cz. 6): Bar „Słodycz””

  1. U Tyrmanda w „Dzienniku 1954” była jeszcze stołówka dla literatów, w której za okazaniem legitymacji jedli za małe pieniądze. Kurczę znów mi książkę gdzieś wcięło. Ale pamiętam, że było to tak, że serwowano za grosze coś typu dzisiejsze „zestawy lunchowe” ale można było też wziąć dania z karty, dużo droższe (no prawie Gribojedow to podobno był). No i Tyrmand spożywając swoje flaczki, z ewidentnie ledwo skrywaną zawiścią obserwował literatów lepiej ustosunkowanych, więc bardziej zasobnych spożywających niekoniecznie zestaw lunchowy. Rzekłabym, że wręcz w zęby im patrzył oraz każdą pieczarkę i serniczek skrupulatnie policzył, a swoje ego podbudowywał tym, że obiadek taki jak on spożywała też Janina Porazińska…

    Odpowiedz
      • O, no właśnie – po lekturze można byłoby sądzić iż p. Porazińska była wówczas zgrzybiałą staruszką, której na jedzenie nie starczało… Przyznam, że życiorysu Janiny Porazińskiej jakoś szczegółowo nie znam, rzeczywiście w 1954 była już niemłoda, ale do zgrzybiałości było jej daleko. A po wojnie nawet nieźle sobie chyba radziła, wydawano jej książki, nie była, o ile wiem, „na indeksie” jak np. Makuszyński?

        Odpowiedz
        • 72 lata wtedy to już raczej była zgrzybiałość, z całym szacunkiem dla Porazińskiej. Emeryturkę musiała mieć niewysoką, ale ordery dostawała. Może po prostu nie mogła jeść tych pieczarek z powodów zdrowotnych i musiała jeść zupki.

          Odpowiedz
          • Może i tak, ale o ile wikipedia ma rację to Porazińska całkiem sporo książek wydała już po wojnie, w tym późniejszą lekturę szkolną „Kto mi dał skrzydła” w 1955. Wynikałoby z tego, że niezależnie od stopnia zgrzybiałości, zdrowia i orderów była w tym czasie nadal całkiem aktywną pisarką, choć oczywiście nie wyklucza to problemów finansowych. Niemniej jednak to Tyrmandowe zaglądanie ludziom w zęby i do portfela (włącznie z wypytywaniem kelnerki ile zapłacili) było z lekka zabawne.
            Nb. „Kichuś majstra Lepigliny” był jedną z ukochanych książek mojego wczesnego dzieciństwa, moja babcia miała wydanie przedwojenne, chyba nawet pierwsze :-) Ale przyznaję, że o samej autorce za dużo nie wiem, chyba nie było jakiejś jej biografii obszerniejszej?

            Odpowiedz
            • Kichusia uwielbiałem, moim dzieciom zupełnie nie wszedł, za duża stylizacja językowa :( O Porazińskiej chyba nikt nie pisał, z biogramów wynika, że nie wiodła szczególnie porywającego życia, może stąd ten brak biografów. Tyrmand uważał się za kronikarza epoki, może stąd ten pęd do detali :)

              Odpowiedz
              • W ogóle o tych pisarkach z „Wielkiej Czwórki” Porazińska, Kownacka, Januszewska, Szelburg-Zarembina to chyba jakoś mało pisano, choć mogę się mylić. Pewnie dlatego, że skandalistkami raczej nie były i pilnowały swojej prywatności. One w sumie miały dużo wspólnego – pisały bardzo poetycko, zarówno wierszem jak i prozą, czerpały z folkloru i legend, mieszały historię z fantazją. Przy tym rzeczywiście posługując się specyficznym językiem i przepiękną, acz stylizowaną polszczyzną, choć faktycznie już może obecnie archaiczną :-( Ja się na nich właśnie nauczyłam szybkiego czytania, po prostu jakoś tak samo wskakiwało do mózgu całymi stronami :-) Szkoda, ale nic się nie poradzi na to, że w dzisiejszych czasach dzieci wolą co innego, wiadomo, swiat się zmienia :-)

                Odpowiedz
                • Szelburg akurat doczekała się książki, niestety słabiutkiej, moim zdaniem, pastwiłem się nad nią tutaj gdzieś. O Kownackiej są dwie książki, zbiór wspomnień, mocno taki sobie, i biografia, ponoć też raczej słaba. Co do walorów ich pisarstwa, to pełna zgoda, wszystkie lubiłem, ale moje dzieci dały radę tylko Pyzie na polskich dróżkach, a i to z licznymi przypisami :)

                • Cóż chyba jednak potwierdza to tezę, iż wspomniane Panie się nie „lansowały” i chroniły swoją prywatność. Przeczytałam twoją recenzję biografii Szelburg-Zarembiny, rzeczywiście nie zachęca do lektury. Nie czytałam jej twórczości dla dorosłych ale do wszelkich baśni i wierszy (Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd :-) ) w dzieciństwie miałam słabość.

                • Ja też mam sentyment do baśni, do wierszyków mniejszy, najbardziej lubiłem baśń o monecie, która się rozmnażała w kieszeni :) Utwory dla dorosłych, jak wynika z fragmentów zamieszczonych w jej biografii, też niezłe, ale to dopiero przed mną.

  2. Po pierwsze, to zachęciłeś do powrotu do „Złego”, którego zacząłem kiedyś słuchać przy bieganiu. A że bieganie poszło się gonić … :P Swoją drogą, jednak nie po drodze mi z formą audio książek, acz próby jeszcze podejmę.
    Bary, żulernie, mordownie! Łezka się w oku kręci :) Świętokrzyski, później Pod Topolami, ech. A teraz? Ani baru, ani topoli, tylko stacja benzynowa z cenami dla milionerów :) A! Był jeszcze Zgon, któren był, nomen omen, umarł na skutek zbyt bliskiej poufałości jednego z właścicieli z klientelą :D

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.