Przy okazji niedawnej wizyty w barze „Słodycz” wraz z bohaterem „Złego” Leopolda Tyrmanda w komentarzach powróciła wizja innego opisywanego przez Tyrmanda lokalu – autentycznej stołówki w Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu. Bardzo lubię ten opis, więc sięgnąłem po oryginalną wersję „Dziennika 1954”, by go przytoczyć. I okazało się, że w tej wersji jest to jedynie blady cień barwnego wpisu, który pamiętałem i który przytaczam w związku z tym z wersji „zredagowanej” przez autora do druku.
Jeśli uporczywie walczę o prawo do należenia do Związku Literatów – a stawałem przed różnymi komisjami, które pragnęły wiedzieć, dlaczego nie opublikowałem żadnej książki w ciągu sześciu lat, na co odpowiadałem, że ja bardzo wolno pracuję nad dziełem życia – to przyczyną są obiady. W stołówce tej instytucji ciągle jeszcze otrzymać można tak zwany obiad klubowy za 7 złotych. Jest to posiłek wart swej ceny, jeśli uwzględnić ekonomiczne koordynaty rzeczywistości. Składa się nań przeważnie cienka, lecz smaczna zupka, o ile grochowa lub kartoflana to gęstsza, a czasem i całkiem zawiesisty krupniczek, oraz drugie danie, koncypowane z urozmaicającym efektem: to kotlecik pożarski z marcheweczką, to leniwe pierożki, to pieczeń rzymska z buraczkami, to szpinak ze zręcznie wbitym pośrodku jajeczkiem. Prościutkie to wszystko i dość w rzeczy samej mizerne, ale przyznać trzeba, że za siedem złotych nigdzie dziś, poza fabrycznymi kantynami, czegoś takiego nie zdobędzie. Przy moich obecnych wpływach pieniężnych od czasu do czasu skoczyć można do Dziennikarzy czy Plastyków, nawet do baru „Kujawiak” na parówki w sosie pomidorowym, ale na co dzień to bez Literatów nie dałoby rady.
Są i minusy. Stołówka leży pod ziemią, jest ciasna i zawsze tłoczna, bo abstrahując od obiadów klubowych dostać tu można dania à la carte, bardzo dobre i odpowiednio kosztowne, tyle że wódki nie sprzedają. Uczęszcza tu kwiat stolicy, a przynajmniej płatki jego korony z pobliskiego Ministerstwa Kultury, „Przeglądu Kulturalnego”, z wydawnictw i redakcji niedalekiego Nowego Światu. Ktokolwiek coś dziś w Warszawie znaczy i ma za to pieniądze, lubi sobie zjeść u Literatów: szyld dobry, można obejrzeć wnuczkę Sienkiewicza i stareńką Janinę Porazińską, które codziennie tu posilają się za 7 złotych, zaś ciekawość tej ostatniej świadczy o dobrym przedwojennym dzieciństwie. W sous-sol’u są jakby dwa pomieszczenia: wprost ze schodów ma ładniejsze stoliki i krzesła, następne, o dwa stopnie niżej, meble ma pospolite, za to ładniej sklepioną powałę: wniosek prosty, że tuzy reżymowo-literackiej hierarchii pożywiają się o te dwa stopnie powyżej, w salce pierwszej, zaś szaraki jak ja przemykają się tam, gdzie jada babcia Porazińska. Czasem jednak frekwencja miesza podziały klasowe: stoliki są po sześć miejsc i siada się, gdzie wolne. Tak było dziś. Musiałem przysiąść się do stolika, przy którym ludzie, jakich z zasady unikam. Nie chcę rozmów, po jakich wszyscy czują się niewyraźnie, zaś których konsekwencje są nie do przewidzenia. Tym razem naprzeciw mnie spożywali szaszłyk barani po 22 złote porcja dziennikarze ze „Świata” – polsko-komunistycznej imitacji „Life’u” – niejaki Gembicki, sekretarz redakcji i niejaka Kamila Chylińska, jej publicystka i członek. Gembicki musi jest herbowym szlachcicem, wynika to z tego, co nosi na palcu, a to dziś fason w Warszawie, że ludzie nie kryją dobrego pochodzenia w służbie rewolucji, zwłaszcza gdy służą jak rewolucja się po nich spodziewa. Jest to prosiakowaty, tęgi blondyn, ubrany bogato w suty, jedwabny krawat z ostatniej podróży na Zachód, zdawkowo uśmiechnięty i uprzejmy, albowiem grzeczniutka maniera ma być tym, co różni tych z lepszego domu od tych z gorszego w łonie wspólnej ideologii. Chylińska ma wiecznie przyklejony do zębów głupawo-dobrotliwy uśmieszek, zmieniający najłagodniejszego gentlemana w zdziczałego sutenera kopiącego bezbronną kobietę w twarz. Za to, co nosili na sobie Chylińska i Gembicki, dwie rodziny robotnicze utrzymać się mogą przez parę miesięcy. Za to, co zjedli, aby nabrać sił do zajadłej walki piórem ów proletariat, przeciętny proletariusz polski – którego w swych dziełach nazywają swym suwerenem – żywi się przez tydzień. Albowiem po szaszłyku przyszedł sandacz w galarecie po 14 złotych porcja, popłukany białym węgierskim Aszu po 9 złotych kieliszek, po czym zadysponowano po kawce i serniku, czyli znów po 6 złotych na twarz. Przy tak wykwintnych daniach rozmowa toczyła się odpowiednio naszpikowana błyskotliwą światowością i tow. Gembicki z tow. Chylińską opowiadali sobie o uciesznej polemice emigracyjnego intelektualisty Józefa Czapskiego z francuskim deputowanym Loustenau-Lacau; ten ostatni brał udział w niedawnej, usilnie promowanej przez obie strony wycieczce polityków francuskich do Polski, inicjującej nową „przyjaźń” polsko-francuską; wśród wycieczkowiczów byli sami gaulliści i radykałowie, którzy z wyjątkiem starego durnia Daladier wykazali daleko posuniętą powściągliwość po powrocie i powstrzymywali się od komentarza do tego, co ujrzeli; jedynie gaullista Loustenau-Lacau, po przyjrzeniu się Polsce z autokaru prowadzonego przez agenta UB, którego drzwi otwierali mu i zamykali za nim inni agenci UB, napisał po powrocie w paryskiej gazecie: „Pojechałem do Polski, by zobaczyć, co się tam naprawdę dzieje, a nie, co chciano, abym tam zobaczył…”, co wzbudziło w Czapskim ostrożne podejrzenie, czy aby pan Loustenau zrealizował tę czcigodną intencję. Francuz-idiota to rzecz w istocie smutna, lecz dla Gembickich i Chylińskich sama słoneczna radość i szczęście, więc długo cieszyli się taką specyficznością natury, po czym raczyli wzajemnie paryskimi plotkami, demonstrującymi ich polityczną savvy: o sodomii w kręgach paryskiej „Kultury”, o tym, ile redaktor Giedroyć dostaje rocznie od CIA – rewelacje, rzecz prosta, serwowane w modnych aluzjach, nie bezpośrednio, lecz zręczniutko, co tak smacznie nasila słodycz rozmów. Ostatecznie byli świadomi, że ja słucham, zaś wiedzą, kto jestem, więc nic nie było na żywioł, wszystko umiejętna kalkulacja. W końcu, rozochoceni i rozświergotani, zamówili po porcji sernika ekstra, zapakowali w serwetki, wsiedli do redakcyjnej Pobiedy i udali się w stronę budowania socjalizmu. Piękne rozwinięcie tego wątku stanowił stolik sąsiedni. Biesiadowali przy nim były polski ambasador w Londynie Michałowski z żoną, niejaki pan Kaczorowski, jeden z trzydziestu sześciu ministrów jakiegoś budownictwa, z żoną, oraz małżonka pisarza Tadeusza Brezy. Orgia zamszowych kurtek, szkockich szalów, szwajcarskiego obuwia, londyńskich krawatów, paryskich torebek i kapeluszy, i to wszystko wprost z Faubourg St. Honorė i Regent Street, nic – uchowaj Boże – z „ciuchów”. Łączna suma strojów przy tym stoliku, na oko: roczne utrzymanie licznej robotniczej rodziny, zaś przyjąć trzeba, że nie jest to jedyne, co mają w szafie. Jeśli chodzi o strawę, to pan Michałowski, obecnie „tylko” wyższy urzędnik MSZ, a więc trafiający oficjalnie nie więcej niż 2000 złotych miesięcznie, konsumował na trzecie danie już same pieczarki. Rachunek za obiad stolika ponad 150 złotych, jedna czwarta miesięcznej pensji kolejarza. Skąd wiem? Powiedziała mi kelnerka, jestem z nią w przyjaźni, mnie lubi, ich nie. Skąd oni na to biorą pieniądze? Tego nie wiem.
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, Res Publica 1990, s. 179–182.
W związku z dyskusją w komentarzach zamieszczam dla porównania podobiznę zapiski w wersji oryginalnej:
Tekst za: Leopold Tyrmand, Dziennik 1954. Wersja oryginalna, Wydawnictwo MG, s. 236–238.
Wiesz co, ja pamiętam właśnie dokładnie to co wkleiłeś z wydania Dzienników z 1989 (wyd. Res Publica, gdzieś mi zginęło niestety przy którejś kolejnej przeprowadzce). Potem (wikipedia mówi, że w 1999) ukazała się wersja podobno bardziej zbliżona do oryginału (bazująca na notatkach Tyrmanda) i nieokrojona już przez cenzurę, może tam było coś więcej i to właśnie pamiętasz? Przyznam, że innych wersji poza wydaniem z 1989 nie czytałam. Ale to Tyrmandowe, ewidentnie zawiścią podszyte, zaglądanie ludziom w zęby, w gacie i do portfela cudne :-) Zwłaszcza zderzone z tym, jak to w innym fragmencie ów biedaczyna kupował sobie „na ciuchach” marynarę właśnie za kwotę podobną do owej hipotetycznej pensji kolejarza :-)
Próbowałem się zapoznać ze „Złym”, ale tradycyjnie od zadka strony i wybrałem audiobooka. I jak głosi popularny mem – utkłem :P Co za tym idzie – pora na papier :) I oby nie było jak z Bobkowskim, że dopóki rozbijał się na rowerze, to żarło, a jak przestał, to zdechło i do dziś „Szkiców …” nie skończyłem.
Opis zacny. Szpile długie. I żal tylko, że za 7 zeta, to nawet kawy już nie wypijemy, co dopiero mówić o obiedzie. A pamiętam jak raptem ze trzy lata temu miałem miejscówkę, gdzie po rowerowych wojażach można było napchać kałdunik domowym, dwudaniowym obiadkiem za 11,99 PLN. To se ne vrati :(
Jeżeli to był audiobook z Gazety Wyborczej, to Ci się nie dziwię, bo to są jakieś dziwnie powycinane fragmenty. Ja się zaczytywałem Złym w młodości, teraz jednak widzę, jak się autor popisywał, żeby to było luzackie i git. Aczkolwiek opisy dalej są paluszki lizać. Co do cen, to przez ostatnie bodaj osiem lat ceny stołówkowych obiadów wzrosły o osiem złotych, a porcje zmalały o co najmniej 10 procent :P
A wiesz, że nie wiem. Słuchałem przy okazji jakiejś promocji na którejś z platform audiobookowych i nie zwracałem uwagi. Ja w młodości to Kinga i Mastertona łoiłem na zmianę z Ludlumami i o Tyrmandzie pewnie nawet nie słyszałem :P Wszyscy ci ówcześni pisarze maczosi, to chcieli być git i na luzie. Mordobicia, wóda szklankami, rozdrapy i inne takie. Młodemu to imponuje, zgredowi – nie bałdzo :)
Całe szczęście coraz rzadziej obiadam „na mieście” :) No i muszę nauczyć się robić sushi, bo ceny są zaporowe :(
Kinga z Mastertonem też łoiłem, Ludlum mi gorzej wchodził :) Taka faza rozwojowa :P A sushi się łatwo robi, grunt kupić właściwy ryż, potem to już samo idzie.
Ale wiesz, że piszesz do człowieka, który się kiedyś przez tydzień żywił parówkami, bo na takim mniej więcej poziomie stoją jego zdolności kulinarne? Właściwy ryż i idzie. Też coś! :P
No proszę Cię, tutorial na jutubie i ogarniesz. Bylebyś japońskiego filmiku nie wybrał :D
Gdzieś widziałam mem z „polskim sushi”, z parówką właśnie, a i zawsze możesz zrobić sobie polskie sashimi, tzn. śledzia :-P A tak poważnie, to jak ceny rybek jeszcze pójdą w górę, to i w domu się zrobią ceny zaporowe…
U nas jest sushi wegańskie, ogórki i szczypior drogie, ale nie aż tak jak łosoś i tuńczyk :P
Na wegańskie nie bardzo teraz sezon, abstrahując od cen, zawsze dużo zostawiałam w lokalnych warzywniakach, ale obecnie… Ale ogólnie sushi z boczniakiem wychodzą całkiem niezłe, takim podsmażonym z czosnkiem, plus jakieś zielsko albo guacamole. Natchnąłeś mnie, żeby może zrobić, dawno nie produkowałam.
Boczniak z czosnkiem, zapamiętam sobie, brzmi nieźle :)
Jakie to szczęście, że dotarłem do tej części komentarzy w domku i z pełnym brzuszkiem :)
Ale jutro znów zgłodniejesz, lepiej kup ten ryż i papier z wodorostów :)
@Katarzyna No właśnie, jest odwrotnie. Wersja oparta na oryginale jest w wielu miejscach mocno skrótowa, a Tyrmand sobie ze swadą rozwijał takie miejsca w tej wersji przygotowanej do druku na emigracji (część mu właśnie w 1990 polska cenzura wycięła). Więc bardziej autentyczna jest wersja oryginalna, ale barwniejsza ta „preparowana” przez autora. Nie wpadłbym na to, gdyby nie brak „babci Porazińskiej” w indeksie do wersji oryginalnej. Tiaaa, marynareczka za cztery setki – może dlatego mógł ją kupić, że jadał te obiady klubowe.
Nie pamiętam kto się wyraził o „Dziennikach”, jako o apokryfie, ale coś może być na rzeczy. Opisy obyczajowe dalej uważam za piękne, nawet jeśli przy okazji autorowi zawiść i hipokryzja z pyska kapie :-) Mam do tego słabość, bo końcówkę 1989 spędziłam w surrealistycznych warunkach w szpitalu prawie kompletnie opustoszałym na święta z którego mnie akurat nie wypuścili (czytaj: kandydat na nieboszczyka), czytając m.in. „Dziennik” oraz słuchając z radia wstrząsających wiadomości z Rumunii. Ale powiem szczerze, że proza Tyrmanda, w tym „Zły” jakoś mi nieszczególnie podeszła, chyba nie przepadam za takimi „luzackimi i git” jak to określiłeś, podobny problem mam np. z Hłaską. Najpierw to niby fajne, a potem jakoś … bo ja wiem, takie to jakieś niedojrzałe popisywanie się.
O Hłasce nie będziemy rozmawiać, nie trawię. Próbowałem jakiegoś innego Tyrmanda czy dwa, ale to wszystko było dużo słabsze od Złego, nawet mimo tej maniery a la powieść w odcinkach z brukowca. Dziennik budził różne podejrzenia, wręcz że go sobie Tyrmand na emigracji post factum napisał, ale jednak okazało się, że nie, że sobie go tylko „rozbudował”. W sumie dla nas lepiej, skąd inaczej byśmy wiedzieli co jadała Porazińska.
O Hłasce nie będziemy, też nie trawię. Chyba jestem jednak konserwatywna, bo jakoś nie podzielam dość powszechnego wśród polskich artystów podziwu dla meneli i tolerancja przy lekturze mi się szybko skończyła. W ogóle zresztą nie wierzę w mit „szlachetnego&inteligentnego menela”, ktokolwiek nie próbowałby go kreować (z większym lub mniejszym talentem). Co do Tyrmanda… Ok, smaczki są, ale daj spokój – opis jego relacji z Bogną i podniecanie się tym, że na prywatce nastolatków zatańczył z dziewczyną, co (oraz jego ubiór nabyty zapewne za groszaki użebrane, w odróżnieniu od krytykowanego przez niego establishmentu) wzbudziło podziw, że klękajcie narody. A w 1954 facet miał 34 lata, no sorki, ale chyba w tym wieku już się dzieckiem nie powinno być, n’est-ce pas?
Mnie się wydaje, że on za wszelką cenę nie chciał wydorośleć i sobie do tego dorabiał rozmaite ideologie. Co do Bogny/Krysi, to też miałem mieszane uczucia: zostajesz tutorem panienki w dobrego domu, dziewczyna się zakochuje, a ten ani w te, ani we wte, sztorcuje, z łóżka nie wyrzuca, szmery w podświadomości ma, korepetycji udziela, uszy myć każe, niby dorosły, ale faktycznie niezbyt daleki od kolegów podopiecznej. I na dodatek wydawał okrzyki ulgi za każdym razem, gdy dziewczyna nie zaszła w ciążę; niby taki światowiec, a o zabezpieczenie nie dbał.
Jeden z najobrzydliwszych wg. mnie momentów w Dzienniku to był ten, kiedy opisywał jak jego koledze „boczna ulica zaskoczyła”. To był ten moment kiedy stwierdziłam, że ja jednak podziękuję.
Tia, chociaż ja czytałem twardo.
AA, i jeszcze mi się przypomniało, tak abstrahując od Tyrmanda, ale za to w nurcie „żywienia zbiorowego”. Obejrzałam sobie w czasie świąt ponownie „Zaklęte rewiry” i dostrzegłam parę smaczków niedostrzeżonych wcześniej. M.in. jest tam taka scena, gdzie Romek, jeszcze przed awansem, zbiera opieprz od szefa za wyrzucanie mięsa, które uważał za odpadki. Fryc uświadamia mu, że należy to zmielić i z tego robi się siekane kotlety oraz filozoficznie zaznacza, że „u nas nim się co wyrzuci, sprzeda się cztery razy”. Fajnie, tylko to mięso, które oni mielą, to nie są żadne stęchłe odpady, tylko ładne kawałki wołowiny (chyba? w każdym razie fajne chude mięso). Na mielone (sorki, ja z Mazowsza, u nas są mielone a nie siekane) to aż za dobre, bo jednak na porządne mielone to ja bym wzięła nawet ciut tłustsze.
W książce jest dokładniej to opisane, chyba było w cytacie: „Kawałki mięsa, czerwone i żyłowate, oślizgłe i zaschnięte”, więc raczej odpad, którego nie podano gościom i towar drugiej świeżości. W filmie faktycznie nie wyglądało to tak źle. A mielone najlepsze z udźca indyczego :)
Pro tip – zamiast bułki namoczone płatki owsiane, moja ciotka to gdzieś podłapała.
To muszę wypróbować, chociaż w ogóle bułki nie daję, zwykle nie mam żadnej czerstwej pod ręką, a z tartą to jednak nie to samo :)
I niech ktoś mi powie, że Tyrmand pisał to do szuflady.;) To jest tak bogaty w szczegóły opis sytuacji, tak efekciarski, że aż się prosi o czytelnika.;)
Te najlepsze kawałki to Tyrmand faktycznie napisał dla czytelnika, tekst do szuflady jest skromniejszy i mniej barwny. Chyba go wrzucę dla porównania.
@czytankianki Mnie to też nie wygląda na takie „codzienne” zapiski do szuflady, którymi ten tekst miałby być rzekomo, rozumiem pewną redakcję przed publikacją, ale ciut chyba przesadził. Tam był jeszcze (wyd. 1989) taki fragment, jak Tyrmand komuś nieopatrznie się wygadał, że pisze dziennik i się zastanawiał, czy aby na wszelki wypadek gdzieś owych cennych zapisków nie zdeponować…
@Katarzyna Właśnie sobie poczytałem stosowny artykuł, Tyrmand przed wydaniem „uatrakcyjniał” język i szedł trochę w beletryzację – i w sumie źle mu nie wyszło, oryginał jest suchawy :)
A te kawałki o ukrywaniu dzienników – no to chyba wszyscy to mieli, co strachliwsi palili od razu.
Wrzuciłem zdjęcia wersji oryginalnej, zdecydowanie wiele byśmy stracili, gdyby Tyrmand nie podrasował tego tekstu.
Tak bogiem a prawdą to „oryginalne” też za bardzo nie wygląda na tekst „do szuflady”, jak to czytankianki określiła :-) Ale masz rację, to z 1989 lepsze. A więc „apokryf”? Cudne określenie nb, kurczę nie pamiętam kto tak o tym „Dzienniku” powiedział.
Na moje oko w każdym przypadku Tyrmand miał nadzieję na czytelnika, jak każdy autor dziennika w gruncie rzeczy.
Wrzuć, a jakże. Gdzieś czytałam, że H. Dasko dość swobodnie poczynał sobie z redakcją Dziennika.
A tego to nie wiem, ale w internecie jest kilka polonistycznych artykułów o tych przeróbkach dziennika.
Taki zarzut padł w książce M. Woźniaka.
Poszukam ww. artykułów.
Na moim wydaniu dziennika oryginalnego nazwisko Dasko nie figuruje, sprawdzę, kto pisał wstęp.
To może być ciekawe: https://czasopisma.uni.lodz.pl/polonica/article/view/6348/5996