„Piękniejsze niż kiedykolwiek przedtem” (Grzegorz Piątek, „Najlepsze miasto świata”)

Najlepsze miasto świata

 

Jesienią 1944 roku Warszawa była, jak pisze Grzegorz Piątek, „pojęciem umownym”, miastem systematycznie grabionym i burzonym, trwale – jak się mogło wydawać – pozbawionym życia. A jednak już 19 września mianowany przez PKWN prezydent stolicy Marian Spychalski przystąpił do uruchomienia miasta: najpierw Pragi, stosunkowo mało zniszczonej, ale pozbawionej prądu, gazu, wody i komunikacji, a po 17 stycznia 1945 roku całej Warszawy, która „przypominała raczej posępny twór nieokiełznanej natury” niż dzieło rak ludzkich.

„Miasto planowe”

Już 14 lutego 1945 roku powstało Biuro Odbudowy Stolicy, którego zespół zmierzyć się miał z gigantycznym zadaniem: opracować nie tylko nową koncepcję miasta, ale też rozwiązać dziesiątki problemów praktycznych, począwszy od tego, co zrobić z zalegającymi wszędzie z tonami gruzu. Skupieni w BOS architekci marzyli o „mieście planowym”, zgodnym z najnowszymi trendami urbanistycznymi; odbudowana Warszawa miała być zwrócona ku Wiśle, pełna zieleni, podzielona na czytelne strefy reprezentacyjne, mieszkaniowe, przemysłowe, dobrze skomunikowana i uwzględniająca „tkankę zabytkową”. Równocześnie z planowaniem mierzyli się z problemami bardziej przyziemnymi: inwentaryzacją zniszczeń i odzyskiwaniem materiałów budowlanych, kwestiami zakwaterowania pracowników BOS, wreszcie „dziką” odbudową, spontanicznie prowadzoną przez warszawiaków, którzy musieli gdzieś mieszkać tu i teraz, nie czekając na ziszczenie świetlanych inwestycji BOS – w tym dwóch najbardziej znanych i spektakularnych: Trasy W-Z i osiedla na Muranowie, postawionego dosłownie na gruzach getta. Przedsięwzięcie na tak ogromną skalę jak odbudowa stolicy nie mogło się obyć bez wsparcia i zainteresowania nowej władzy. Sam Bolesław Bierut „doglądał” wszystkich prac i wielokrotnie podejmował kluczowe decyzje, jednak dopiero pod koniec lat czterdziestych komunistyczni politycy zaczęli narzucać architektom i urbanistom sztywne koncepcje: rodził się socrealizm, a BOS, ze swoim zapatrzeniem w koncepcje pochodzące z Zachodu, został po prostu zlikwidowany jako niepotrzebny. W 1949 roku ogłoszono bowiem koniec odbudowy Warszawy i początek budowy nowego, w pełni socjalistycznego miasta.

„Twórcze zwarcie idealizmu z realizmem”

Działalność Biura Odbudowy Stolicy budziła i budzi sporo kontrowersji. Gdy działało, uważane było za bastion bezdusznej biurokracji, utrudniającej spontaniczną odbudowę, za grupę pięknoduchów i idealistów. Po 1989 roku wypominano jego pracownikom każdą nieodbudowaną lub, o zgrozo, zburzoną kamienicę, zarzucając niszczenie miasta ze względów ideologicznych. Grzegorz Piątek oddaje sprawiedliwość tej instytucji. Jego świetnie skonstruowana i wyczerpująco udokumentowana książka przedstawia genezę, działalność i dokonania BOS, uwarunkowania, które wpływały na pracę Biura, jego zespół i ścierające się koncepcje nowej Warszawy. Brzmi to dość drętwo, ale „Najlepsze miasto świata” dalekie jest od drętwoty. Autor opowiada zajmująco i obrazowo, dobiera interesujące cytaty z dokumentów i wspomnień, czasem rzuci anegdotę i cały czas pamięta, że nie pisze dla specjalistów, więc wszystkie kwestie fachowe omówione są bardzo przystępnie. Piątek zrywa z powszechnie utrzymującym się mitem przedwojennej Warszawy jako „Paryża Północy” i przytacza narastające od początku XX wieku głosy wzywające do głębokich zmian, tak by uczynić z miasta lepsze miejsce do życia. Dzięki temu łatwiej zrozumiemy, przed jak wielką szansą stanęli bosowcy: mogli na gruzach stworzyć „najlepsze miasto świata”, nie przejmując się dawnymi kwestiami własnościowymi i starą zabudową. Śmiało kreślili szerokie arterie i rozległe place, porządkowali funkcje poszczególnych obszarów, wprowadzali do miasta światło, przestrzeń i zieleń, choć niekoniecznie Warszawa z ich idealistycznych koncepcji byłaby przyjazna mieszkańcom – taki, na przykład, pomysł Rynku Marszałkowskiego wzbudza raczej dreszcz grozy swoją skalą. W ostatecznym rozrachunku o kształcie Warszawy zadecydowało jednak „twórcze zwarcie idealizmu z realizmem”, czyli marzycielskich maksymalistów z mocniej stąpającymi po ziemi inwestorami, ale nawet dzięki tylko częściowej realizacji zamierzeń BOS stolica stała się, zdaniem Piątka, „miastem wielokrotnie wygodniejszym, zdrowszym i – upieram się – piękniejszym niż kiedykolwiek przedtem”.

Grzegorz Piątek, Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949, W.A.B. 2020.

(Odwiedzono 507 razy, 1 razy dziś)

58 komentarzy do “„Piękniejsze niż kiedykolwiek przedtem” (Grzegorz Piątek, „Najlepsze miasto świata”)”

    • Musiałbym sprawdzić, ale a) nie miał się kto oburzać, bo dawnych mieszkańców nie było, b) głód mieszkaniowy był straszliwy, więc zagłuszał ewentualne protesty. Problemy były z koncepcją osiedla, która się zmieniała z takiej w stylu Le Corbusiera w klasyczne blokowisko, i z kwestiami technicznymi (odgruzowywać czy budować dosłownie na gruzach). Spojrzę w domu dokładniej do książki.

      Odpowiedz
  1. Jakoś bliżej mi do Krakowa (rok nieudanych studiów i spora część rodziny) niż do stolicy, ale z chęcią bym książkę przeczytał. Niestety na Legimi brak :( Z tego co piszesz, mogło być pięknie, ale wyszło jak zwykle, choć jak widzę po cytacie, wg autora nie do końca tak źle :P A zburzoną Warszawą zawsze się wzruszam słuchając „Warszawo ma”.

    Odpowiedz
  2. A ja tam lubię Warszawę chociaż mieszkam po niewłaściwej stronie rzeki :-) Nawiązując do tego „Paryża północy”, to wydłubałam sobie z półki książkę „Niepiękne dzielnice. Reportaże o międzywojennej Warszawie” wybór i opracowanie Jan Dąbrowski i Józef Roskowski, wyd. PIW 1964. Jest to wybór reportaży (ale też i niezwykle rzetelne, moim zdaniem, przypisy wyjaśniające o co chodzi i kim był autor) o międzywojennej Warszawie, głównie pisany z punktu widzenia środowisk lewicujących. Stąd zapierające dech w piersiach opisy, z okresu np. kryzysu, opisy środowisk prostytutek i bezdomnych, w tym dzieci itp. Polecam jak kiedyś trafisz, ja mam wyd. I. Natomiast o architekturze też tam jest, ja już pomijam fakt, że przedmieścia opisane przez Kuszelewską po stu latach nadal są syfiaste, ale jeden z felietonów napisany przez K.W. Zawodzińskiego ma tytuł „Warszawa przed sądem”. I tak, pod połową się podpisuję – autor dotyka między innymi zabudowy Powiśla i Skarpy (coś mi się robi jak patrzę, jak się zabudowuje okolice Dynasów),zachowanie istniejących terenów zielonych. Dowiedziałam się też skąd się wzięły takie dość dziwne uliczki w okolicach pl. Zbawiciela. Natomiast pomimo sensownych opinii w niektórych sprawach, problemem dla autora jest brak „monumentalizmu” – człek wyraźnie tęskni do monumentalnych bulwarów i gigantycznych przytłaczających budowli – śmiem twierdzić, że MDM wzbudziłby w nim dreszcz zachwytu. Ja bym chyba nie chciała, żeby Warszawa przypominała Brukselę w tych kawałkach budzących podziw autora :-)

    Odpowiedz
    • Mam „Niepiękne dzielnice” chociaż tylko przekartkowane, ale faktycznie ta książka ładnie obala ten mit Paryża Północy. Kiedyś przeczytam to dokładniej, właśnie dla obrazków z Annopola i wolskich spelunek. Co do monumentalizmu, to przedwojenni architekci faktycznie, wg Piątka, ubolewali, że w mieście nie ma miejsca na takie imponujące gmachy. Jednym z niewielu był gmach sądów na Lesznie, wąskiej uliczce, obstawiony kamienicami czynszowymi – zdecydowanie dziś robi lepsze wrażenie niż wtedy.

      Odpowiedz
      • Z drugiej strony, faktem jest, że w Paryżu i pewnie w innych dużych miastach europejskich takie „niepiękne dzielnice” wówczas też istniały. Tudzież wszelkie związane z nimi problemy.

        Odpowiedz
        • Ale, zdaje się, u nas obecnie kwitnie brązownictwo i staranne zacieranie tej warszawskiej nędzy. Wszyscy wolą się ekscytować Paryżem Północy i anegdotkami z Adrii czy innej Ziemiańskiej. A ja z dzieciństwa pamiętam niewyględne opinie o Annopolu czy innych Szmulkach.

          Odpowiedz
          • Jest też książka Pawła Rzewuskiego „Grzechy Paryża Północy”, choć przyznam, że od strony językowej jakoś mnie nie zachwyciła i ciężkawo mi się to czytało. Ale właśnie o tych kontrastach p. Rzewuski pisze.

            Odpowiedz
              • Ciekawa jestem twoich wrażeń po ew. lekturze, zwłaszcza, że jesteś historykiem, bo ja tam mam parę problemów, ale może to moje ścisłe wykształcenie je generuje :-)

                Odpowiedz
                • Ja też tak myślałam, ale w tym wydaniu są bdb przypisy wyjaśniające kontekst i chyba z tym trzeba to czytać. No i czytałam jak złośliwa zołza złośliwą zołzę. :-) W co najmniej połowę tego co ona pisze nie wierzę, np. w to, że Murat Anetkę będącą w zaawansowanej ciąży (a i co tu dużo mówić średnio atrakcyjną) podrywał, nawet jak na Gaskończyka to by było chyba ciut za dużo :-)

  3. Najpierw skończyłam przydługi tekst, a potem coś mi się przypomniało, akurat „Dziennika 1954” w wydaniu Res Publica pod ręką nie mam. Ale Tyrmand tam napisał coś takiego, że ówcześni najwybitniejsi światowi architekci, typu Niemayer czy Le Corbusier, korzystając z olbrzymiej i unikalnej dostępności terenu uzbrojonego, chcieli tam od podstaw zaprojektować nowe miasto – zaproponowali ogłoszenie na to światowego konkursu. Noszsz Brasilię nam chcieli wznieść. Tyrmand ubolewał, że z propozycji nie skorzystano i mamy zamiast tego „cukierkowe” Stare Miasto. Oczywiście, jak to u Tyrmanda nigdy nie wiadomo co z tego było prawdą…

    Odpowiedz
    • Pamiętam ten fragment. Ma wrażenie, że to prawda, ale polskie władze szybko uznały, że to będzie zbytnia awangarda i zgnilizna. Swoją drogą, BOS też próbował po części iść tą drogą i też mu te koncepcje utrącono – może to i lepiej, bo mam drgawki na myśl o tym placu Marszałkowskim i tamtejszych przeciągach zimą :P Z całym szacunkiem dla Le Corbusierów tego świata, czasem ich zbytnio ponosiła wizja, a zapominali o ludziach, którzy mieli w ich dziełach żyć na co dzień. To coś podobnego jak meble Wyspiańskiego dla Boya :P

      Odpowiedz
      • Mam „Reflektorem w mrok” kocham ten felieton Boya o meblach od Wyspiańskiego (Boya zresztą kocham ogólnie) !!!! Co tu dużo mówić ergonomia szwankowała, a wizja się w codziennym życiu nie sprawdziła :-) Masz rację, że wizja swoje, a życie swoje – patrz np. Przyczółek Grochowski.

        Odpowiedz
          • Człowieku, ja się na Boyu uczyłam jak się książki czyta! Nie pamiętam skąd mam to „Reflektorem w mrok” (Wybór, wstęp i opracowanie Andrzeja Z. Makowieckiego, wyd. PIW) ale dla loży zgryźliwych staruszków jest to lektura obowiązkowa ;-) ;-) Parę polonistek doprowadziłam do szału, analizując lekturę podobnie jak Boy przeleciał „Pana Tadeusza” od strony kwestii majątkowych! To powinna być w ogóle lektura obowiązkowa do nauki tego czym się różni krytyka od hejtu :-)

            Odpowiedz
            • Czytałem to, nie będąc jeszcze zgryźliwym staruszkiem :P A streszczenie Pana Tadeusza prozą jest znakomite, polubiłem poemat jeszcze bardziej. I żeby oddać sprawiedliwość mojemu poloniście, opowiadał nam o Xawerze Deybel, wspominając Boya przy okazji.

              Odpowiedz
              • Ja to czytałam jak miałam ze 14 lat i nie miałam szczęścia do polonistów. Choć oddając sprawiedliwość, moja licealna polonistka rozumiała, że uczy w klasie mat-fiz. Miałam na myśli takie smaczki jak np. z felietonu „Robak wojskowy i cywilny” – skąd u licha Jacek Soplica ma pieniądze? I najlepsze „Jacek za grzech żałując musiał był ślubować pod absolucją dobra te restytuować”. Co, jak mi dopiero Boy uświadomił, w praktyce oznacza, że tak się przed tym wzdragał, że spowiednik odmówił mu rozgrzeszenia, jeśli nie złoży przysięgi. W rezultacie owa restytucja polega jednak na ożenieniu własnego syna z dziedziczką owych dóbr… Hmmmm. Nb a propos różnych takich, to jadąc do rodziny na Wielkanoc przeczytałam sobie kupione w dworcowej księgarni wspomnienia Anetki z Tyszkiewiczów Potockiej (wcześniej czytałam tylko fragmenty). Ależ zołza to była :-) :-) :-)

                Odpowiedz
                • Boy w ogóle ładnie pokazywał, jak nasza polonistyka stawia pomniki, przymykając oczka na rozmaite dziwne aspekty arcydzieł. Przy Fredrze było to samo. Epopeje narodowe i arcypolskie komedie, hyhy.

                • Przepraszam, że wrzuciłam tę odpowiedź w sprawie Anetki w innym miejscu niż zamierzałam. „Obrachunki fredrowskie” to jest kolejny z moich ulubionych felietonów – tak czy siak, uczy krytycznego podejścia do lektury i czytania ze zrozumieniem i w pewnym kontekście czasów i obyczajów. A moim zdaniem to jest właśnie coś czego w dzisiejszej epoce natłoku informacji powinno się uczyć – zadawania właściwych pytań i krytycznej analizy sprzedawanych nam treści, niezależnie od tego jak pięknym językiem są pisane. Tak nieco w związku przypomniało mi się, jak Kobyliński zanalizował „Bitwę pod Grunwaldem” Matejki – Zawisza czarny z turniejową kopią, Witold w dziwnym stroju jak do bitwy, husarz się tam jakiś pałęta itp :-) Pytanie zaczyna brzmieć – czy malarz głupek czy coś to miało znaczyć i zachęca do myślenia :-)

                • Też pamiętam, on na ten temat coś chyba też pisał (np. polecam „Tajemnice pocztu Matejki”). Kobyliński przy tym sam przyznał, że był zdziwiony tym jak wielki oddźwięk miała jego interpretacja, bo uważał, że się nie zna i po prostu się nabija, a tu się nagle okazało, ze historycy potraktowali to poważnie :-) Nb. mój ulubiony fragment obrazu to jest ten gdzie Jungingena wykańczają do spółki kat z górniczym toporkiem (ten gostek na pierwszym planie, co nie wiedzieć czemu wybrał się na bitwę w samych slipach i czerwonym kapturze), Żmudzin z włócznią św. Maurycego i Zyndram z Maszkowic, który sądząc z wytrzeszczu właśnie oberwał płaszczem Ulryka po oczach. Z tego wszystkiego stawiałabym na Żmudzina :-) :-) :-)

          • W rzeczywistości jeszcze gorzej, oglądałam tam parę lat temu mieszkanie, które mi oferowano, masakra. Gocław w ogóle nie jest za śliczny, ale akurat ta wizja architektoniczna nie sprawdziła się kompletnie moim zdaniem. Podobno w tych okolicach kręcony był film „Cześć Tereska”. Ale popatrz, np. taka Gdynia zbudowana od podstaw na piachu (też z tymi modernistycznymi „monumentalnymi” gmachami) wywołuje u mnie zupełnie inne wrażenia i całkiem pozytywne, zresztą mieszkańcy zdają się je podzielać, bo chwalą sobie mieszkanie w tym mieście :-)

            Odpowiedz
            • Pamiętam blok mojej babci na Bródnie, ponury, śmierdzący i mniej monumentalny, bo pewnie miał ze sześć czy osiem klatek, wszystko połączone, ale do życia się, moim zdaniem, nadawał średnio. Jak się mieszkało w tych molochach, to nawet myśleć mi się nie chce. A Gdynia jednak powstawała w czasach, gdy myślało się o mieszkańcach, a nie o metrażach i normach. I chyba Grzegorz Piątek właśnie skończył albo kończy książkę o Gdyni, będę czytał, jak się ukaże :)

              Odpowiedz
              • Ooo, dzięki za informację. Też będę czytać, uwielbiam Gdynię do tego stopnia, że miałam swego czasu zaawansowane plany przeprowadzenia się tam, które musiałam zarzucić z przyczyn osobistych. Nawet pomimo tego, że moim zdaniem projektanta tego paskudnego wieżowca w porcie powinno się ganiać wte i wewte pod batogiem po Skwerze Kościuszki, najlepiej w towarzystwie tego co dał mu na to pozwolenie… :-)

                Odpowiedz
  4. @Katarzyna: Ten w slipach to ponoć sam Matejko :) A fakt, że wielkiego mistrza dobijają pachołkowie, nie rycerstwo, miał być metaforą ludu pracującego miast i wsi :) Oraz sprawiedliwości dziejowej wymierzanej ręką tegoż ludu.

    Odpowiedz
    • Łał, nie jestem na tyle blisko z Matejką, żeby go rozpoznać w gaciach od tyłu :-) :-) Ale tak czy siak stwierdzam, że największe szanse na skuteczne pozbawienie życia Jungingena ma ten z włócznią św. Maurycego i ze zdechłym kotem na głowie. Na drugim miejscu jest koń Jungingena, z którego on zaraz zleci, co w przypadku rycerza w pełnym rynsztunku bitewnym mogło skończyć się fatalnie :-) :-) Ja tak mogę długo, nb. ktoś tam podobno walczy berłem rektora UJ :-) A tak poważniej, to chyba też Kobyliński, choć mogę się mylić, napisał, że ten obraz jest niezwykle symboliczny i wszystko coś tam miało znaczyć. Uzasadnienie było takie, że w czasach kiedy Matejko ten obraz malował, ówczesna inteligencja, do której był on adresowany, posiadała większą wiedzę historyczną i były dla niej czytelne różne smaczki, które dla nas dzisiejszych maluczkich nie są… Nawet jeśli malarz przyjął takie założenie, to niestety sądząc po reakcjach współczesnych się przeliczył. Natomiast moim zdaniem, o ile te wszystkie teorie na temat tego „co malarz miał na myśli malując” są prawdziwe, przeładował to wszystko symboliką do tego stopnia, że zrobiło się kompletnie niestrawne. Nb. Witold wygląda jakby się właśnie zorientował, że jednak nie zdąży do klozetu.

      Odpowiedz
      • Bardzo to malowniczo przedstawiłaś, niemal jak pan Kobyliński :) A Matejkę poznał nie po pieluszce, tylko po oku, które tam ponoć wyziera z tego kaptura. Swoją drogą, ten chaos na obrazie jest dla mnie nie do przejścia, nie jestem w stanie zauważyć tam niemal nic, szczególnie w muzeum. Jeszcze ewentualnie duże powiększenie w internecie coś daje.

        Odpowiedz
        • Co do chaosu to pełna zgoda. Niezwykle celnie podsumował to zresztą Wyspiański w swojej karykaturze obrazu. Tudzież Balcerek w serialu „Alternatywy 4”. Stąd uważam, że Matejko przedobrzył w tym przypadku. Dopiero jak się tak idzie po obrazie scena po scenie, to ew. coś tam można dojrzeć z tych wyrafinowanych aluzji, ale na samym obrazie w pełnym wymiarze w muzeum to ja też ni diabła nic nie widzę. W tym sensu :-P

          Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.