„Piekło to bycie kobietą” (Merete Pryds Helle, „Piękno ludu”)

 

Dzieciństwo Marie przypadło na lata trzydzieste ubiegłego stulecia. Mieszkała w Danii, na wsi, gdzie panowała bieda, ojcowie bili żony i dzieci, kobiety traciły zdrowie, rodząc kolejne dzieci, a ich potomstwa nie czekała lepsza przyszłość. Nie było tu miejsca na cieplejsze uczucia, a dziewczęta uważano za te gorsze, stworzone do zaspokajania męskich potrzeb.

Wieś niezmienna

Życie na wsi toczy się niespiesznie, punktowane a to pożarem, a to narodzinami nowego dziecka, kłótnią z sąsiadami albo śmiercią. Niewiele się zmienia w tym patriarchalnym świecie: pojawia się co prawda prąd, ale w szkole dziewczynki uczą się robić na drutach i wyszywać, a chłopcy poznają podstawy fizyki („tak skomplikowane, że dziewczynki by tego nie pojęły”, choć okazuje się ostatecznie, że pojmuje je wyłącznie jedyna uczennica dopuszczona do tych zajęć). Marie uczy się, pomaga w gospodarstwie, dostaje w skórę, jest wykorzystywana seksualnie i wyczekuje konfirmacji, która oznacza początek dorosłości, najczęściej po prostu pójście na służbę do obcych, ale też nieco większą swobodę, może szansę wyrwania się w świat, małżeństwa, lepszego życia mimo wyniesionych z domu obciążeń.

Surowość i chłód

Gdzieś w tle dojrzewania Marie toczy się wojna, która w zasadzie nie dotyka duńskiej wsi. Rodzina dziewczyny i jej sąsiedzi skupiają się na własnych problemach. Ojciec Marie po wypadku w pracy długo leży w szpitalu, a potem zapada na chorobę psychiczną, która wstydem okrywa rodzinę. Zresztą wstydem rodzinę może okryć niemal wszystko. Znamienna jest reakcja matki na wieść o zgwałceniu Marie – interesuje ją głównie to, żeby nie było z tego „wstydu” (później dowiadujemy się, jak rozwiązywano problemy niechcianych ciąż; skutecznie, ale ze zrzuceniem całej hańby na kobiety). W tym świecie dba się o pozory, panuje surowa moralność, sztywna religijność, emocjonalny chłód – może dlatego Marie wiąże spore nadzieje z uczuciem, jakie żywi do niej Otto? Ślub i wyjazd do miasta wydają się szansą na uniknięcie losu matki, zniszczonej pracą i porodami, poniewieranej przez męża, kłopoczącej się, jak wykarmić rodzinę. I rzeczywiście pod pewnymi względami Marie wiedzie się lepiej, czy jednak awans społeczny i dobra sytuacja materialna wypełnią emocjonalną pustkę, wyrugują „smak trocin w ustach”?

W poszukiwaniu wyzwolenia

„Piękno ludu” to tytuł nadany obrazowi, które pewnego razu pojawił się w domu Marie. Przedstawiał kobiety wykopujące ziemniaki i był chyba jedyną piękną rzeczą, jaką widziała dziewczynka, dowodem, że i zwykła praca, i zwykłe życie mogą być źródłem szczęścia. Ale piękno ludu to też metafora poszukiwania swojego miejsca w życiu, harmonii ze światem, poczucia, że jest się jego częścią. I poczucie to staje się na krótko udziałem Marie, już wyzwolonej z rodzinnego domu, a jeszcze nie uwięzionej w małżeństwie. Oparta na historii własnej rodziny opowieść Pryds Helle, podobnie jak „Ulica dzieciństwa” Ditlevsen czy, w polskiej literaturze, „Dziewczęta z Nowolipek” Gojawiczyńskiej, zajmuje się kwestiami awansu społecznego i trudnościami, jakich w nowym świecie przysparzają obciążenia wyniesione z dawnego życia: bieda, przemoc, emocjonalny chłód, które uniemożliwiają pełne korzystanie z nowego życia, a często ciągną na dno, gdy wyzwolenie z nich okazuje się zbyt trudne. „Piękno ludu” przejmująco pokazuje, że „piekło to bycie kobietą”, a piekło to jest dziedziczone i wydostanie się z niego to praca nie na jedno życie. Pryds Helle pisze obrazowo, pozwalając czytelnikowi odbierać świat bohaterów wręcz na poziomie zapachów, barw i faktur; bywa tu boleśnie i lirycznie, przyziemnie i metaforycznie. Wnikamy też dokładnie w detale codziennego życia chłopów na wsi i nowej klasy średniej w mieście, w toksyczne więzi międzyludzkie, w rodzenie się frustracji i depresji, powstawanie i rozwiewanie się marzeń. Powieść łączy rozmach rodzinnej sagi z psychologiczną wiarygodnością, mówi bardzo bezpośrednio o sprawach trudnych i bolesnych, angażując czytelnika od pierwszej strony.

Merete Pryds Helle, Piękno ludu, tłum. Justyna Haber-Biały, Marpress 2022.

(Odwiedzono 412 razy, 5 razy dziś)

13 komentarzy do “„Piekło to bycie kobietą” (Merete Pryds Helle, „Piękno ludu”)”

  1. Upssss, czyżby druga strona „protestanckiego etosu”, nie do końca takiego jak u LMM? Brzmi ciekawie, kupiłam sobie i jak przeczytam to się wypowiem. Chmielewska kiedyś pisała o zadziwiająco żywotnych duńskich staruszkach, uzasadniając ich dobrą kondycję faktem, że nie robiły nigdy prania w balii i miały ogólnie słodkie życie. Tymczasem, z tego co mi wiadomo od duńskich znajomych, w Danii podobno była w tamtych czasach potworna bieda, zresztą jak i w całej Skandynawii chyba…

    Odpowiedz
    • Tak, zdecydowanie to ta mroczniejsza strona. Podejrzewam, że te staruszki były takie żywotne, bo właśnie przetrwały pranie w balii i ogólnie tę nędzę, bo zamożność Danii faktycznie jest dość świeżej daty – niedawno pisałem o Ditlevsen, która pokazywała tę duńską biedę od strony miasta, a tu mamy drugą połowę społeczeństwa.

      Odpowiedz
    • Żywotne staruszki Chmielewska (sama też żwawa i niebaliowa) napotykała w latach 60ych w Kopenhadze, królewskiej stolicy, gdzie mieszkali królowie, biskupi, milionerzy, potomkowie handlarzy niewolnikami, niemieccy ahystokhaci i książeta krwi wsobnej. Kopenhaskie staruszki rzeczywiście nie robiły prania w balii, bo im prały takie właśnie Marieczki wyspiarki i krzepkie jutlandki. Nie sugerujcie się robotniczo-depresyjną Tove Ditlevsen sprzed wojny ani sugestywnym opisem zamożnej pisarki Merete, sławnej i lubianej w duńskich tv, radio i magazynach redaktorki, rodzonej na bogatym Charlottenlund, tak tym samym Kraju Karoliny, gdzie nasze żywotne bohaterki stać było na spanie w pralni, a przy obiedzie proszonym natykały się na krewnych króla. Wojna też nie zniweczyła Danii na zgliszcza, jak to się działo w polskim koszmarze, duńska gospodarka tylko się zatrzymała, ale nie przestała istnieć. Nie sugerujcie się zatem, bo Kopenhaga a za nią cała malutka Dania była i jest jednym z najbogatszych portów Bałtyku, i po wojnie rozwinęła się prędziutko, a te wyspiarskie i jutlandzkie piaski zindustrializowały się na masową hodowlę, głównie wieprzów i pyrów i już nigdy nie były tak ubogie jak w tej książce. Czyli Dania to trochę Tove owszem, ale również Karen Blixen i pozytywistyczny serial Matador, a po wojnie widoczny (od Chmielewskiej po gang Olsena) dobrobyt dla wszystkich.

      Odpowiedz
  2. Tak podejrzewałam, że to będzie dobra rzecz.;) Dania miejska widziana damskim okiem już się pojawiła w kilku książkach, dobrze będzie poznać teraz wiejską odsłonę.

    Odpowiedz
  3. P.S, Nadal nie mogę przeżyć, że obraz samego Vincenta – i to zaledwie za pińć korun – trafił do zabitej dechami wiochy na zabitej dechami wyspie Langeland w zaścianku morskim, gdzie gleba to same piaski i wapno (bohaterowie dlatego ledwo wegetują i zakup obrazu to brak jedzenia przez tydzień).

    Ale duński socrealizm i historyczne, krzepko osadzone w realiach, koszmarki codzienności zawsze uwielbiam :-]

    Odpowiedz
  4. Nadal nie mogę przeżyć, że obraz samego Vincenta – i to zaledwie za pińć korun – trafił do zabitej dechami wiochy na zabitej dechami wyspie Langeland w zaścianku morskim, gdzie gleba to same piaski i wapno (bohaterowie dlatego ledwo wegetują i zakup obrazu to brak jedzenia przez tydzień) – to taki jedyny, surrealistyczny, odskoczniowy moment.

    Zazwyczaj uwielbiam duński socrealizm i opisy życia codziennego w prastarych czasach, wiem też, że w Danii dzieci tłuczone były po twarzy w domu, szkole i na ulicy aż do końca lat 50ych, ale takiej dawki kazirodztwa i przemocy moje delikatne jestestwo nie zniosło i muszę się położyć.

    Drogi Piotrze, „wykorzystywana seksualnie” brzmi zbyt łagodnie, ten eufemizm zbyt rozmywa ohydne przestępstwo popełnione na dziecku. Mała Marie była po prostu gwałcona przez zbrodniarzy z własnej rodziny. Wiem, że ta tragedia wydarzyła się naprawdę i strasznie mi szkoda bohaterki, ale nie jestem w stanie przebrnąć przez takie ilości bólu i traumy. Zwłaszcza, że koniec tego życia to dalej depresja i przemoc, a materializm i dobrobyt nigdy nie zastąpią terapii dla osób z PTSD. Resztki mego mózgu bronią się ze słabym skrzekiem i żądają sielanki..

    Odpowiedz
    • Zakładam, że to nie musiał być prawdziwy Vincent, w końcu nazwisko nigdy nie pada wprost, może to po prostu symbol jedynej naprawdę pięknej rzeczy w życiu bohaterki.
      Co do maltretowania, to tak, użyłem eufemizmu, żeby nie zdradzać za wiele z fabuły. Chociaż może właśnie należało dać w pierwszym zdaniu ostrzeżenie o triggerach takich jak gwałt i kazirodztwo. Ostatnio nie mam szczęścia do sielanek, szczególnie skandynawskich (oni chyba są organicznie niezdolni do sielanek, nawet baśniowa Cudowna podróż jest podszyta rozmaitościami mało sielankowymi). Ale może spróbuj Polowanie na małego szczupaka? Zakręcone przynajmniej jest, chociaż też nie sielanka :)

      Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.