Zakład żywienia zbiorowego (cz. 12): Zupa dla biednych

Wielki Kryzys lat trzydziestych XX wieku dotknął również Polskę. Jego konsekwencją stało się ogromne bezrobocie (w szczytowym momencie 43 procent) zarówno wśród robotników, jak i inteligencji. Ci, którzy utrzymali pracę, musieli liczyć się z dramatycznym spadkiem zarobków. Dla wielu jedynym ciepłym posiłkiem w ciągu dnia była zupa wydawana w kuchniach organizowanych przez rozmaite instytucje. Codzienność w takich miejscach opisała w 1934 r. Paulina Zbar (zm. 1944), dziennikarka pism lewicowych i kobiecych.

Kiedy od kuchni w wilgotnym powietrzu przedmieścia rozchodzi się drażniący nozdrza zapach, wybiegają naprędce otulone w chustki, z najmłodszym dzieckiem na ręku, z garnkiem ściskanym zmarzniętą dłonią, kobiety z baraków, z domów noclegowych, z jednoizbowych mieszkań, z których nie można wyrzucać bezrobotnych, niecierpliwe, śpieszące się, głodne.
Senni bezczynnością mężczyźni wciągają głęboko w płuca powietrze, przykucnięte na deskach dzieciaki podnoszą umieszczone na cienkich szyjach głowy, na ulicy nagle powstaje ruch, coś się zaczyna dziać. Z drewnianego budynku unoszą się kłęby dymu. Zapach drażni i niepokoi.
Wszyscy wiedzą od razu – to zupa.
Zmęczone, zdyszane, przytulone do ściany marzną w ogonku. Uspokajają krzyczące dziecko, przytupują nogami dla rozgrzewki, chuchają w czerwone stwardniałe dłonie. Nie rozmawiają, nie pytają sąsiadek, zelektryzowane jednym przemożnym uczuciem oczekiwania. Nawet już nie klną, tylko czekając obliczają, kombinują, rachują. Wspinają się na palce, aby dojrzeć, czy kawałek mięsa pływającego na powierzchni kotła nie dostanie się przypadkiem sąsiadce. Czy lepiej Józiową przed sobą przepuścić, bo zupa na dnie będzie gęściejsza, czy też przynieśli świeży kocioł i lepiej dorwać się prędzej.
Na końcu ogonka, popychane i odtrącane, stoją dzieci – te, których matki poszły na posługi i im zostawiły obowiązek zdobycia jedzenia. Przy okienku powtarzają już na pamięć wyuczone słowa, że owszem, w szkole dostają jeść, ale ta zupa jest w domu. Bo właśnie matka poszła (nie można powiedzieć, że na posługi – pomyślą, że zarabia, i nie dadzą), matka poszła do Kasy Chorych.
Jeszcze z daleka sprawdzają podejrzliwie kartę, czy to aby wyraźnie jest napisane, że obiady mają dostawać codziennie przez całą zimę. Właśnie wczoraj zabrano do więzienia Franciszkę Sobieraj za to, że do karteczki opiewającej prawo do otrzymania pięciu obiadów dopisała sobie jedno zero. Franciszka nie umiała dobrze pisać, nie postarała się również o atrament. Nie wiedziała też pewnie, że to się nazywa wprowadzenie w błąd władzy. Była w ciąży i każdy grosz musiała chować na dziecko: mąż był bez roboty i siedział w domu: Franciszka nie wierzyła, że po tym piątym obiedzie stanie się cud, który napełni ich żołądki zbawczym ciepłym płynem. Pięćdziesiąt dni – to stanowiło jeszcze dziesięć obiadów po połogu, mogłaby leżeć w domu i czekać na zupę. Ale się nie udało. Wprawdzie w więzieniu jest też zupa, ale nie można zarobić nawet dziesięciu groszy. W każdym bądź razie nie będzie głodna mądra Franciszka Sobieraj.
Z pełnym garnkiem równiuśko wydeptaną ścieżką szybkim, drobnym krokiem wracają do domu. Przykrywają go starannie chustką, aby nie zatracił dobroczynnego ciepła i znów cierpliwie, mozolnie obliczają, kombinują, rachują: czy nie rozcieńczyć wodą; żeby starczyło na wieczór, czy nie zaprawić resztką mąki wziętej na kredyt, żeby była gęściejsza i bardziej sycąca, skąd wziąć drzewa na rozpalenie ognia i czy nafty do jutra wystarczy?
A w garnku kołysze się zupa, nęci nozdrza ostrym zapachem. Potem w nagłej determinacji przystają na chwilę, odsuwają niemowlę i zanurzają usta w ciepłej, gęstej cieczy. Cała radość istnienia skupia się nagle w tym pierwszym chciwym łyku, bo drugi jest już zatruty widmem pustego wnętrza. Odrywają garnek od ust jak nasycone dziecko matczyną pierś. Oglądają się trwożnie, czy ktoś nie widział, ocierają usta, aby nikt nie poznał, chuchają w dłoń, czy ich zapach nie zdradzi, i prędko, jakby się bały, że już nic nie doniosą, biegną do domu.

Otwarcie kuchni dla bezrobotnych fizycznie pracujących przy ulicy Solec 41 w Warszawie urządzonej staraniem Zarządu Obywatelskiego Komitetu Pomocy Społecznej, 1931 r. (źródło).

*
Tego dnia, w którym kończy się ostatni zasiłek, zupa, przestaje się nagle myśleć, jak z tych kilkudziesięciu złotych zapłacić mieszkanie, spłacić dług w sklepiku, zrobić pranie i zreperować buty. W bezmyślnym odrętwieniu konstatuje się nagle, że właściwie jest lepiej. Walka się skończyła – trzeba się po prostu pozwolić unieść fali.
Nazajutrz nie potrząsa się już rozpaczliwie maszynką, by sprawdzić, czy zostały resztki spirytusu, nie obmyśla się nowego wybiegu, który wydostanie od sklepikarki pięć deka masła. Wkłada się starannie kapelusz i idzie na obiad do „kuchni dla inteligencji”. Pierwszy dzień jest trochę przykry, choć właściwie można przecież pomyśleć, że to restauracja. Nawet na ścianie przy wejściu wisi menu ułożone na cały tydzień. Przed okienkiem, w którym wydaje się kartki, jest trochę tłoczno – nic dziwnego, tysiąc osiemset obiadów dziennie.
W pierwszym pokoju wisi napis: „Pokój dla studentów”. I dostrzega się, że ci ludzie przy stole są naprawdę młodzi, choć tak trudno tu kogoś odróżnić w tych jednakowych ruchach rytmicznie poruszających się warg. Studenci politechniki i uniwersytetu, niedożywiany, głodujący kwiat narodu. Rozmawiają o czymś, ale bez zapału. […]
Czasem wyciągają z teczki zatłuszczony, pomięty skrypt i notują coś ołówkiem na marginesie. Właściwie jest dosyć wolnego czasu, ale tak przyjemnie jest pochłaniać druk jednocześnie z zupą. […]
Są i literaci piszący coś na papierowych serwetkach; są również i zakochani. Spotykają się właśnie tu, w kuchni. Razem zjadają obiad. Jedzą wtedy powoli, niedbale podnosząc łyżkę do ust, choć są bardzo głodni. Nie wypada przecież okazywać „przyziemnych zainteresowań”, gdy się kocha. Dziewczyna manewruje nogami, by nie widać było nieszczęsnej dziury w pantoflu, młody człowiek nerwowo potrząsa dłonią, by nie wysunął się zza rękawa brudny, wystrzępiony mankiet koszuli. Kiedyś czytało się w powieściach „dla młodzieży” o cnotach biednych, lecz „schludnie” odzianych. I nagle okazało się, że to po prostu nieprawda. Pranie kosztuje; jeśli się płaci praczce, nie ma pieniędzy na chleb, jeśli się kupuje mydło, nie można kupić nafty. Gospodyni, wściekła na niepłacącego lokatora, nie pozwala brać wody z kuchni. Stare powieści omyliły się. […]
W drugim pokoju siedzą rodziny. Pani z synkiem, pan z córeczką, ojciec, matka, dziecko. Jak szybko zrezygnowało się z zasady, że obiad muszą jeść wszyscy razem w jadalni przy okrągłym stole, wtedy gdy ojciec wraca z pracy. Może dlatego, że teraz już nie ma ani jadalni, ani okrągłego stołu, a ojciec nigdzie nie pracuje. Dzieci są szczupłe, anemiczne, jedzą chciwie jak dorośli, jak gdyby zapomniały zupełnie o tym, że tak jeszcze niedawno karmiono je pomarańczą i proszono: „Zjedz jeszcze jabłko.” We wspomnieniach matki zatarł się dobrze kiedyś znany wyraz „witaminy”, podsuwa tylko chleb mówiąc: „Najedz się, żebyś już potem nie nudził.”

Akcja dożywiania młodzieży pozaszkolnej w Poznaniu, 1935 r. (źródło).

*
Zanim człowiek staje się prawdziwym, dorosłym bezrobotnym z kartką poświadczoną przez wszystkie urzędy i wydziały, jest jedną z tych małych niedożywionych istot zalegających salę kuchni dla dzieci. Przychodzą poważni i spokojni, pootulani w matczyne swetry i szale, owinięci w to palto, w którym trzeba czym prędzej po obiedzie pobiec do domu, żeby i siostra mogła przyjść na obiad. Jasne włosy dziewczynek i ostrzyżone głowy chłopców pochylają się nad ustawionymi wzdłuż stołu talerzami. Ale przedtem trzeba przy drzwiach pokazać kartę. Karty są wszędzie, czemuż by nie miały być w kuchni dla dzieci. Kawałek żółtej tektury (żeby się nie zniszczyło, bo to przecież nie na jeden dzień) i czarny druk. „Zaświadczamy, że pani…” Tylko że przy wypisywaniu nazwiska jest trochę kłopotu. Przed stołem staje może siedmioletnie bledziutkie stworzenie.
– Jak się nazywasz?
– Jasia Maz.
Ale nie można przecież napisać Jasia na dokumencie, więc pisze się Janina – „panna Janina Maz, lat siedem, ma prawo do korzystania z bezpłatnego obiadu – ważne do odwołania”. Dziewczynka chowa kartę starannie. Jak świadectwo szkolne.
Czasem przy drzwiach czekają matki – przyszły po najmłodszych. Jeszcze gdzie wyleci z rozpiętym paltem i gotowa choroba. Dzieci wracają powoli, spokojnie. Nikt nie śpiewa na schodach, nikt nie zjeżdża po poręczy. Nazajutrz przychodzą znowu z tą samą kartą, bogate w doświadczenie, które przekazują innym: „Powiedz w domu, żeby się wystarali, to przyjdziesz na obiad.”
Potem po wakacjach czyta się w szkole opowiadanie z „Płomyka”, że dzieci kupiły tatusiowi nowy sweter na gwiazdkę i położyły w jadalni pod choinką. Do opowiadania jest ilustracja: dzieci w marynarskich ubraniach, żółta lampa, śliczna matka. W domu pisze się plan i streszczenie. Czy bajka to jest tylko o królu i królewnie, czy o swetrach i jadalnym pokoju? Bajka to jest taka rzecz, której naprawdę zobaczyć nie można…
Zanim człowiek staje się prawdziwym, dorosłym bezrobotnym z kartą poświadczoną przez urzędy i wydziały, jest głodnym dzieckiem, otwierającym usta jak wyjęte z wody karpie, kiedy podaje mu się w dobroczynnej kuchni – łyżkę ciepłej zupy.

Otwarcie kuchni dla dożywiania dzieci kolejarzy przy warsztatach kolejowych na ul. Chmielnej w Warszawie, 1932 r. (źródło).

Paulina Zbar, Proza o łyżce zupy [w:] Niepiękne dzielnice. Reportaże o międzywojennej Warszawie, oprac. Jan Dąbrowski, Józef Koskowski, Państwowy Instytut Wydawniczy 1964, s. 344–350.

 

(Odwiedzono 340 razy, 3 razy dziś)

17 komentarzy do “Zakład żywienia zbiorowego (cz. 12): Zupa dla biednych”

  1. Za próbę wyłudzenia 45 porcji zupy wsadzono do więzienia kobietę w zaawansowanej ciąży? Straszne…

    Odpowiedz
  2. No tak, widzę, że po dyskusji „architektonicznej’ wziąłeś się za „Niepiękne dzielnice” :-( Koszmarne są te obrazy, prawda – mnie też chyba to utkwiło najbardziej w pamięci.

    Odpowiedz
  3. I gdzież niby te wspaniałości międzywojnia. Ci oficyjerowie pijący z bucików pań perlistego szampana i reszta tej romantycznej bajki, którą się nam w głowy w książkach o tym okresie wpychało. Adria, sradria. Bieda była aż piszczało, tylko o biedzie się po prostu gorzej pisze. Wstrząsający wpis i to zdjęcie z młodymi ludźmi zaglądającymi do obtłuczonego wiadra jakby ukrywało co najmniej świętego Graala, a nie cienką zupkę :(

    Odpowiedz
    • Daliśmy się nakarmić tą bajką, bo przecież jak źli komuniści mówili, że w II RP było źle, to propaganda była. No więc kiedy była, to była. Ciekawostka taka, że wcale nie ma za wielu zdjęć tych jadłodajni, słabo się nadawały jako materiał do prasy.

      Odpowiedz
    • @Bazyl była i Adria, tyle tylko, że stanowiła raczej wyjątek, a nie regułę :-( Wpis Piotra to nawet jeszcze nie jest najbardziej wstrząsający obraz z tych „Niepięknych dzielnic”. Nie dość, że był światowy kryzys gospodarczy, to Polsce nakładało się na to jeszcze integrowanie trzech zaborów i różne inne wątpliwe atrakcje :-( Swoją drogą ja kiedyś sądziłam, że te wstrząsające opisy są raczej charakterystyczne dla większości ówczesnych miast europejskich, ale podobno Warszawa się in minus wyróżniała. A co do oficerów, to w felietonie Jerzego Raula Gietlinga „Idę ulicami” jest taka scenka, jak wygalonowany oficer wychodzi z restauracji i kupuje od dzieciaka gazetę, każąc wydać resztę z 2 złotych. Gazeciarz mu wydaje, po czym orientuje się, że te 2 złote są fałszywe (wtedy w obiegu było sporo fałszywych pieniędzy), a kiedy usiłuje protestować oficer wali go w twarz :-(

      Odpowiedz
        • Prawda? Nie dość, że oszukał dziecko na pokaźną dla gazeciarza kwotę, to jeszcze je ciężko pobił :-( Nie wiem, można mówić, że te „Niepiękne dzielnice” są tendencyjne, bo to tylko publikacje lewicowe. Ale jakoś mam wrażenie, że niekoniecznie, to rzeczywiście jest wybór autentycznych felietonów z tamtych czasów, nie wiem, dlaczego by mieli zmyślać. Tym bardziej, że bycie w tamtych czasach „lewakiem” mogło się bardzo źle skończyć…

          Odpowiedz
            • Annopol to moja furtka na drugą stronę Wisły (szczególnie teraz, kiedy stany rzeki wykluczyły część przepraw promowych) :)
              Buta i chamstwo panów wojskowych rzadko trafiały na karty książek. To raczej „za mundurem panny sznurem” i „nie masz kawalera nad oficyjera” były optyką, która królowała w opisach międzywojnia. Nie przeczę, że pewnie byli żołnierze o nienagannej kindersztubie i nieskazitelnym honorze, ale wątpię z kolei, żeby opisywany wyżej przypadek był wielce odosobnionym :(

              Odpowiedz
  4. Dziękuję za ten wpis.

    Przy okazji: za najlepszą polską powojenną powieść uważam książkę, która przestała być lekturą obowiązkową +/- wtedy, kiedy trafiłam do liceum.
    Dziewczęta z Nowolipek mam na myśli.
    To jest coś – niesłychanego, jeśli o opis realiów chodzi, o psychologiczny wgląd też.
    Bardzo dobrze to jest napisane, prawie współcześnie. I cholernie mądrze.
    No, i zupa dla głodnych też nie od rzeczy.
    Pozdrawiam i bardzo dziękuję za wszystkie wpisy

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.