Zakład żywienia zbiorowego (cz. 13): Jadłodajnie okupacyjne


Konieczność dożywiania najuboższych nie skończyła się wraz z Wielkim Kryzysem lat trzydziestych XX w. Niedługo potem wybuchła wojna i znów konieczne stało się uruchomienie kuchni wydających bezpłatne lub możliwie tanie posiłki, przede wszystkim zupy. O sytuacji w okupowanej Warszawie pisał Tomasz Szarota, ale podobne jadłodajnie działały w całej Polsce.

Kuchnia dla dzieci prowadzona przez siostry loretanki w Krakowie, 1941 r. (źródło)

Kuchnie Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej pojawiły się w Warszawie w początku trzeciej dekady listopada 1939 r. Początkowo kuchni takich było dwanaście i wydawały one dziennie zaledwie 10 tys. posiłków. Posiłkiem tym był półlitrowy talerz gorącej zupy z kromką chleba; większość osób otrzymywała go bezpłatnie. Już w końcu grudnia 1939 r. działało trzydzieści siedem kuchni wydających 20 tys. posiłków, potem zaś liczba punktów żywienia oraz liczba korzystających szybko się zwiększała. Okresem szczytowego powodzenia kuchni SKSS był maj 1941, kiedy to wydawano dziennie przeszło 133 tys. obiadów, a więc korzystał z nich mniej więcej co dziesiąty warszawiak. Później nastąpił stopniowy spadek liczby wydawanych posiłków, wywołany ograniczeniem dostaw żywnościowych, zmieniającą się kalorycznością, pogorszeniem się smaku potraw, zwiększeniem opłat, rozwojem sieci stołówek w zakładach pracy oraz niewątpliwie także od 1943 r. pewnym polepszeniem się ogólnej sytuacji materialnej ludności. Jeśli od wiosny 1940 r. do wiosny 1941 r. kuchnie SKSS wydawały miesięcznie ok. 3,8–4 mln posiłków, to w początkach 1944 r. wydawały ich niewiele ponad 100 tys., regres jest więc wyraźny. […]
Podobną działalność jak SKSS rozwijała w getcie warszawskim związana z RGO Żydowska Samopomoc Społeczna. Począwszy od 1941 r. coraz większą rolę odgrywał na tym odcinku Wydział Opieki Społecznej Judenratu. Z danych mówiących o liczbie posiłków wydawanych w roku 1941 wynika, że pomoc żywnościowa tego rodzaju odgrywała w getcie rolę jeszcze większą niż w dzielnicy „aryjskiej”. […]
W okresie największego rozwoju akcji pomocy żywnościowej, latem 1941 r., korzystało z niej w getcie przeszło 100 tys. osób, czyli co czwarty mieszkaniec dzielnicy żydowskiej. Od maja do września 1941 r., a więc w okresie przygotowań i w pierwszym okresie wojny ze Związkiem Radzieckim, komisarz dzielnicy żydowskiej Auerswald sprzyjał rozwojowi pomocy żywnościowej w getcie. Powołana nawet została na jego żądanie specjalna komisja dyspozycyjna „akcji dożywiania”, na której czele stanął adwokat Gustaw Wielikowski. We wrześniu 1941 r. osiągnięto w getcie maksymalną liczbę wydawanych posiłków – 128 tys. [dziennie]. Następnie zaznaczył się regres, a władze niemieckie, po krótkotrwałym okresie pozornej troski o los ludności żydowskiej, która okazała się typowym chwytem propagandowym, całkowicie straciły zainteresowanie tą sprawą, wycofując się z obietnic przydziału środków żywnościowych, nakazując natomiast zwiększenie oszczędności.
W okresie wielkiej popularności SKSS istniało w dzielnicy „aryjskiej” aż pięć kategorii kuchni opieki społecznej. Były to kuchnie powszechne, samowystarczalne, autonomiczne, kuchnie dla wysiedlonych i dla dzieci, zróżnicowane według ceny i jakości posiłków. Już w 1940 r. zlikwidowano kuchnie dla wysiedlonych, od czerwca 1942 r. przestały istnieć także kuchnie dla dzieci. Koszt zupy, ustalony najpierw w kuchniach samowystarczalnych na 40 gr, od 1 sierpnia 1941 r. został podniesiony do 60 gr. Koszt drugiego dania wynosił 1,20 zł. W kuchniach powszechnych pobierano najpierw od części stołowników 20 gr za talerz zupy (przeszło połowa jadała bezpłatnie), potem zaś opłatę tę podniesiono do 40 gr.
Postaramy się teraz odpowiedzieć na pytanie, kto korzystał z pomocy SKSS. Umożliwia taką odpowiedź ankieta przeprowadzona w marcu 1941 r., kiedy to metodą próbki losowej wytypowano co dziesiątą osobę spośród ogółu zarejestrowanych w kartotekach komitetu. Ankietą objęto wówczas ok. 80 tys. osób, a więc około 9% ludności polskiej, zamieszkałej w Warszawie. Na 25 260 rodzin (80 020 osób) uzyskano dane o pochodzeniu społecznym 22 560 rodzin (71 310 osób).
W procentach przedstawiało się to następująco:
Bez źródła utrzymania 3,1
Pozbawionych żywiciela 16,7
Bezrobotnych 70,5
Emerytów i rencistów 2,6
O małych dochodach 7,1
Ogółem 100,0 […]

Posiłek w jadłodajni, październik 1939 r. (źródło)

Uzupełnić te dane można w oparciu o wyniki badań budżetów domowych, przeprowadzonych w sierpniu i wrześniu 1940 r. z inicjatywy Ludwika Landaua. Badaniami objęto wówczas 38 rodzin robotniczych wydających miesięcznie od 252 do 549 zł, z czego na żywność odpowiednio w granicach 193–333 zł. Stwierdzono, że 15 z tych rodzin korzystało z pomocy żywnościowej SKSS, w tym 9 rodzin jadało obiady w kuchniach powszechnych. Ustalono, że średnia miesięczna wartość posiłków SKSS wynosiła 36 zł, co stanowiło od 10 do 31% wydatków na żywność poszczególnych rodzin. Dane te dowodzą niezbicie, że dla zubożałej ludności Warszawy posiłki spożywane w kuchniach SKSS były bardzo ważnym uzupełnieniem ich wyżywienia.
Oderwijmy się teraz od suchych cyfr i przenieśmy się na chwilę do lokali samych kuchni, przypomnijmy, co na gorąco zanotowali odwiedzający te ośrodki zbiorowego żywienia dziennikarze ówczesnej prasy legalnej. Oto fragmenty reportaży zamieszczanych w „Nowym Kurierze Warszawskim”. Pierwszy z nich nosił tytuł: „Zrównani przy jednym stole. Obrazek z życia potrzebujących pomocy” i dotyczył kuchni samowystarczalnej, mieszczącej się przy ul. Filtrowej 83. Kuchnia ta wydawała zupy w cenie 60 gr i drugie dania w cenie 1,20 zł – dziennie ok. 800–900 obiadów, w tym ok. 200 drugich dań. Część osób spożywała posiłki na miejscu, inni zabierali je do domu w menażkach. W dniu odwiedzin kuchni przez dziennikarza drugie danie stanowiła porcja… twarożku. Większość stołowników brała tylko zupę, wysłannik szmatławca dodaje jednak: „Nawet 1,20 zł jest dziś dla wielu poważnym wydatkiem”. Jego zdaniem wśród korzystających „najwięcej jest inteligencji”. A tak brzmi zakończenie reportażu:
„Do kuchni ciągną co dzień setki ludzi z różnych środowisk, bogaci niegdyś i biedni – wszyscy zrównani przy tym samym stole i posiłku, mający jedno największe pragnienie – żyć”.
Drugi reportaż nosił tytuł: „Obiad najuboższych Warszawy. W kuchni Opieki Społecznej”. Tym razem dziennikarz odwiedził jedną z kuchni powszechnych. Skład społeczny stołowników okazuje się podobny: „Przy wspólnym stole spotykają się ludzie wszystkich warstw i zawodów”. Menu przedstawia się następująco:
„Dania są dwa. Pierwsze – zupa, drugie jarzynki, bigos, kasza, kluski. Ewentualnie jakaś sałatka lub placki kartoflane. Na to jednak mogą sobie pozwolić tylko niektórzy”.
Charakterystyczne są obserwacje poczynione na sali jadalnej:
„Oprócz zupy, którą wydaje się za minimalną w proporcji do kosztu własnego odpłatą, inne dania można otrzymać za cenę niższą znacznie wprawdzie od cen w restauracjach, lecz dostępną tylko dla tych, którzy pracując nie mają czasu na przygotowanie posiłku w domu. Każdy z gości tej dziwnej jadłodajni przynosi ze sobą chleb kartkowy lub kupiony na dole u sprzedawcy ulicznego, sól, pomidory działkowe i tu spożywa po zupie jako deser lub przed nią jako przekąskę”.
Na marginesie należy dodać, że oficjalnie uliczna sprzedaż chleba była zakazana i za proceder ten groziły poważne kary. Jak widać, z przepisu tego nic sobie nie robiono i nawet ów wysłannik prasy gadzinowej traktował to jako rzecz naturalną. Zacytujmy jeszcze jeden tekst, tym razem fragment felietonu pt. „Nawyczki”. Bohaterem felietonu jest warszawiak spożywający obiad w kuchni opieki społecznej, a przywykły do posiłku trzydaniowego. Oto jak zachowuje swoje przyzwyczajenia podczas okupacji:
„Najpierw – powiada – wyławiam łyżką płynną część zupy, potem zjadam kartofelki, niekiedy z kawałkiem mięsa, jeśli zupa nie jest postna, a na deser na ostatniej łyżce z namaszczeniem podnoszę do ust pływającą skwarkę. Ciekawe, czy wojna potrwa jeszcze dostatecznie długo, żebym oduczył się tej nawyczki?”.
Gorzka ironia tej wypowiedzi nie wymaga chyba komentarza.

Stołówka dla robotników z Huty „Krosno”, 1944 r. (źródło)

Czym stały się dla bezrobotnych i najbiedniejszych kuchnie pomocy społecznej, tym dla urzędników i robotników były organizowane w miejscu pracy stołówki. W obu wypadkach stanowiły one ratunek przed śmiercią głodową, zapewniając zaś jakie takie warunki egzystencji pozwalały warszawiakom po prostu przetrwać okupację. Każdy większy zakład przemysłowy, każda poważniejsza instytucja czy urząd organizowały dla swych pracowników stołówkę, gdzie wydawano załodze ciepłą strawę. Różne to było wyżywienie, wiele tu zależało od pomysłowości, sprytu, obrotności zajmujących się tymi sprawami ludzi. W pewnych stołówkach dawano dość sute obiady, w innych posiłek ograniczał się do talerza wodnistej zupy.

Tomasz Szarota, Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Czytelnik 1988, s. 247–252.

(Odwiedzono 268 razy, 2 razy dziś)

8 komentarzy do “Zakład żywienia zbiorowego (cz. 13): Jadłodajnie okupacyjne”

  1. Swoją drogą dziękuję za polecenie tego Szaroty, rzeczywiście miałeś rację, to coś dokładnie „w moim guście”. Zapomniałam podziękować wcześniej, bo zamówiona w necie książka baaardzo długo do mnie docierała i dostałam ją dopiero niedawno :-) O ile wpadnie ci w oko coś jeszcze, co nie jest zbiorem powierzchownych, masowo powielanych anegdot to ja chętnie…

    Odpowiedz
  2. A tak a propos rzeczywistości okupacyjnej i getta, to w życiu nie zapomnę wstrząsającego fragmentu niemieckiej kroniki filmowej, który pokazano w jakimś filmie dokumentalnym, wiele lat temu go oglądałam i zapamiętałam na zawsze. Otóż w tej kronice pokazano kilkoro dzieci żydowskich, które wymknęły się z getta, żeby zdobyć jakieś jedzenie i kiedy wracały zostały niestety przyłapane. No i stoi sobie taki umundurowany niemiecki (tu wpisać wszystkie wulgaryzmy z języka polskiego) z karabinem i każe tym dzieciakom wyrzucić zdobytą żywność. Obdarty chłopiec, z potworną, beznadziejną rozpaczą w oczach i na twarzy, wytrząsa zza pazuchy jakieś zdobyte z narażeniem życia buraczyny, które spadają na ziemię, a ten stojący nad nim (wulgaryzmy j.w.) SIĘ ŚMIEJE do kamery… To był ten moment, kiedy przekonałam się, że jednak nie jestem ortodoksyjną pacyfistką, gdyż zbudziła się we mnie chęć walnięcia czymkolwiek w sam środek tej roześmianej mordy, najlepiej siekierą. Do tej pory mnie trzęsie jak sobie to przypomnę :-(

    Odpowiedz
  3. Po wielkim kryzysie i wojnie wolnym krokiem zmierzamy ku „kuroniówkom”, bo pewnie najmłodszemu pokoleniu wyraz ten kojarzy się wyłącznie z zasiłkiem dla bezrobotnych, a nie z grochówką i warto by przypomnieć od czego się to tak naprawdę zaczęło :)

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.