Pisarze ze starej szkoły (XXXIII): Jak Boy został tłumaczem

Jutro, 30 września, przypada Międzynarodowy Dzień Tłumacza. Z tej okazji Tadeusz Boy-Żeleński pół żartem, pół serio opowie, jak został tłumaczem i dlaczego wybrał sobie akurat literaturę francuską. Opowieść tę snuł często i przed liczną publicznością, gdyż ze swym odczytem „Jak zostałem literatem” pod koniec lat dwudziestych XX wieku objechał niemal całą Polskę.


Pióro ma tę właściwość, że gdy raz zacząć się nim bawić, nie daje już spokoju. Czułem potrzebę coś gryzmolić, poza rzadkimi wierszykami i piosenkami, które mnie nawiedzały czasem w najmniej odpowiedniej chwili, w pełni moich czynności lekarskich, gdy np. snując w głowie nową piosenkę, zacząłem mimo woli nucić w czasie badania czworga dzieci chorych na szkarlatynę. Proszę sobie wyobrazić minę stroskanej rodziny! […]
Czułem tedy nieokreśloną świerzbiączkę w piórze, ale nie wiedziałem, co pisać. Powieści? Komedie? Skądże, nie byłem przecież literatem. Dręczyła mnie tęsknota za Paryżem, brakowało mi owego cudnego uśmiechu Francji, jej żartobliwej, a głębokiej mądrości, jej miłosnego powiewu. Zacząłem doznawać mglistej potrzeby, aby udzielić mego entuzjazmu, a zarazem stworzyć sobie w moim gabinecie sztuczną Francję, coś niby modne dzisiaj w medycynie „sztuczne słońce górskie”. Zacząłem tłumaczyć. Przypomniałem sobie chwile spędzone z Balzakiem i od Balzaka też zacząłem. Później przełożyłem „Mizantropa” Moliera, pragnąc ujrzeć na krakowskiej scenie moją wielką miłość, Molierowską Celimenę. Coraz więcej smakowałem w tej zabawie, stawała mi się nałogiem. Przestawać co dzień kilka godzin w najpoufalszym zbliżeniu z genialnym pisarzem – a nikt z nim tak blisko nie obcuje jak tłumacz – wydzierać zeń najskrytsze tajemnice języka i myśli, to przyjemność, po której wszystkie inne rozrywki wydają się mdłe. Ale zabawę tę uprawiałem bez systemu, dla przyjemności: nie byłem jeszcze literatem.

Tadeusz Żeleński podczas podpisywania swoich książek w lokalu „Wiadomości Literackich” w Warszawie, 1932 rok (źródło)

Kończyłem właśnie drukować pięć tomów Rabelais’go, kiedy wybuchła wojna. Wcielono mnie natychmiast do austriackiego wojska jako lekarza pospolitego ruszenia, dano mi wojskową czapkę na głowę, potem cały mundur. Znów znalazłem się na cztery lata w roli Molierowskiego „lekarza mimo woli”. Szczęściem, zostawiono mnie w twierdzy Kraków.
W pierwszej chwili zdawało się, że wszelkie życie cywilne zamiera, że wszystko zaleje żołdactwo i dzikość. […]
Ale niebawem chwyciły mnie z podwójną siłą dawne tęsknoty. Urzędując cały dzień po niemiecku, fabrykując niemieckie fałszywe raporty, cały czas poza służbą, a o ile się dało i w służbie, obracałem na swoje ulubione prace. Zawsze w stoliku pod raportami krył się jakiś tomik francuski, który chowałem jak student, kiedy usłyszałem groźny głos mego komendanta Niemca. Podczas gdy Niemcy z Moskalami tłukli się pod samym Krakowem, pławiłem się z rozkoszą w mądrych gawędach Montaigne’a. Kartezjusza przekładałem w mojej dyżurnej izdebce przy dźwiękach orkiestry żegnającej pułki, które odchodziły na włoski front.
Udało mi się z trudem przekonać drukarzy, że wojna nie przeszkadza drukowaniu książek. Przez jakiś czas byłem w Krakowie jedyną „firmą”, która drukowała i wydawała książki. W najciemniejszym okresie wojny, w r. 1915, udało mi się założyć podstawy Biblioteki Boya; tom po tomie, prawie co miesiąc wydawałem, przeważnie zresztą własnym kosztem, ulubione moje przekłady. Z przedmów, jakimi je opatrywałem, urosły potem tomy „Studiów z literatury francuskiej”.
Dziś liczba tych przekładów przekracza 80 tomów wierszem i prozą. Słysząc tę cyfrę, istotnie może ktoś pomyśleć: „Ależ to obrzydliwe, to nie człowiek, tylko jakaś maszyna do tłumaczenia, fe!” Otóż zupełnie przeciwnie, ani jednej litery nie robiłem z jakiejś pilności, z systematyczności, przeciwnie, każdy tom jest wypływem entuzjazmu i tęsknoty.
Jeżeli w pracach moich wędrowałem przez kilkaset lat wstecz, aż het do wieku XV, to z pewnością nie z jakiejś żyłki antykwarskiej ani broń Boże profesorskiej, ale z wyczucia na wskroś życiowego. Literatura francuska to jedyna może, w której wszystko trzyma się z sobą za ręce i wiąże się na przestrzeni co najmniej czterech wieków: nie podobna jej dobrze rozumieć, nie znając jej całej, przynajmniej w jej najtypowszych okazach.

(źródło)

Być może zresztą, iż w tej mojej pracy odezwał się instynkt naszych duchowych potrzeb. Duchowy nasz związek z Francją ma wiekowe tradycje: sięga w literaturze epoki Kochanowskiego i Morsztynów. Odblask literatury francuskiej przerwał u nas wiekową ciemnotę, stwarzając stanisławowski wiek oświecenia. Francji, sokom z niej czerpanym, zawdzięczamy rozkosz i dumę naszej literatury, Fredrę. Był to więc zawsze wpływ dobroczynny, zgodny z naszym naturalnym doborem. Ale lata niewoli zrobiły swoje, odcięły nas murem od Francji, a zarazem poddały nas bezpośredniemu działaniu innych wpływów. Coraz bardziej stawała się nam obcą, coraz mniej rozumianą. […] To, co jest w myśli francuskiej najczarowniejszego, jej ludzkość, jej prostotę, jej uśmiech wreszcie, obrócono przeciwko niej. Otóż w tym uśmiechu francuskim rozkochałem się przed laty, a cała ta moja praca miała instynktownie jedną przewodnią myśl: objaśnić, wytłumaczyć ten uśmiech. Wściekało mnie, że go nie rozumieją. Albowiem wieki całe nieprzerwanej, genialnej pracy i kultury myśli kryją się poza tym uśmiechem. Trzeba było zdeptać wszystkie ścieżki ducha, aby skrót mądrości pokoleń nauczyć się podawać w żartobliwej formie. Trzeba było mieć Kartezjusza i Pascala, i Monteskiusza, aby wydać bodaj Caillaveta i Flersa. Rozbawiona pustota najuczeńszego człowieka swojej epoki, Rabelais’go, nie darmo jest kolebką literatury francuskiej. […]
Oto są w krótkości rzeczy, które chciałem przypomnieć, dając polskim czytelnikom w ręce najcelniejsze dzieła dawnej literatury francuskiej. Dlatego ograniczyłem się do dawnej, że tutaj wydawała mi się moja interwencja bardziej potrzebna: dobra współczesna książka sama znajdzie czytelników, ale nie znajdzie właściwego zrozumienia, o ile nie będzie podparta bodaj tą odrobiną klasycyzmu – choć to niepopularne słowo – którą ja starałem się zaszczepić moją Biblioteką.

(źródło)

Mogę z przyjemnością powiedzieć, że zamiar mi się udał. Szereg pisarzy, wprzód znanych w Polsce zaledwie z nazwiska, stał się tysiącom ludzi poufałymi przyjaciółmi. Znam dziś w Polsce zastęp entuzjastów i czytelników Moliera, Montaigne’a, Rabelais’go, Balzaka itd. Wielka literatura francuska stała się czymś bliskim i znanym: może nam poniekąd zastąpić naszych klasyków, których właściwie nie mamy, bo nasza żywa literatura zaczyna się dla nas naprawdę dopiero od naszej wspaniałej poezji romantycznej.

Nie mogę przemilczeć jednego elementu, który mi dopomógł w tej propagandzie: to element zgorszenia. Nie wiem właściwie, czemu się ono tak do mnie przyczepiło. Osobiście jestem człowiekiem raczej skromnym i obyczajnym. W przekładach moich utwory płoche – o ile nie mogłem pominąć ich zupełnie chcąc dać pełny koloryt epoki – zajmują stosunkowo bardzo szczupłą pozycję: mimo to utarło się, że ten skromny podpis BOY budzi zaraz u publiczności jakieś nieskromne myśli. Nie przeciwdziałałem tej legendzie, skoro się okazała tak korzystna dla propagowania moich ideałów: owszem, przyznaję się, iż raz wyzyskałem ją nawet świadomie. Kiedy mianowicie uznałem za kardynalny punkt do zrozumienia literatury francuskiej poznanie filozoficznej książeczki Kartezjusza „Rozprawa o metodzie” etc., a obawiałem się, że nie znajdzie dość chętnych odbiorców, opatrzyłem to dziełko tajemniczą opaską: „Tylko dla dorosłych”, wyjaśniając lojalnie w przedmowie, że istotnie dziełko to jest tylko dla dorosłych, gdyż dla młodzieży jest o wiele za poważne. Ale skutek był piorunujący! Chłopczyki, panienki, starsi panowie, wszystko ciągnęło sznureczkiem do księgarni i wychodziło unosząc swego Kartezjusza pod paltotem lub w zarękawku, po czym biegli do domu, zamykali się na dwa spusty i zatapiali się w nim, aby się przekonać, co to jest za metoda, której oni jeszcze nie znają. Dzięki temu „Rozprawa o metodzie” liczy dziś po polsku cztery wydania, o którym to sukcesie z pewnością się temu filozofowi nawet w grobie nie śniło!
Nie uważam zresztą tej mojej działalności za ukończoną. Przeciwnie. Niedawno przystąpiłem do planowego wydania „Komedii ludzkiej” Balzaka, której całość zamierzona jest na dobrych kilkadziesiąt tomów. Wiele jest jeszcze dzieł, wielu autorów, których chciałbym przyswoić naszemu piśmiennictwu. […]

Tadeusz Boy-Żeleński, Jak zostałem literatem [w:] tenże, Pisma, t. 2, Państwowy Instytut Wydawniczy 1956, s. 301–310.

(Odwiedzono 410 razy, 1 razy dziś)

18 komentarzy do “Pisarze ze starej szkoły (XXXIII): Jak Boy został tłumaczem”

  1. Mam nadzieję, ze czerpiesz choć po części taką satysfakcję i radość z obcowania z tłumaczoną literaturą. Czego ci z całego serca życzę. Bardzo brakuje mi znajomości obcego języka, bo wyobraźni mam sporo i potrafię sobie imaginować, jaka to może być ogromna przyjemność tak bez pośredników rozmawiać sobie.

    Odpowiedz
    • Mnie brak znajomości angielskiego doskwiera ostatnio przy słuchaniu muzyki. Ja wiem, że któraś ze stacji robi prześmiewczy program, z którego wynika, że część wielkich przebojów, to tekstowe disco polo, ale mimo wszystko… :)
      Bodaj Wojciech Mann wspominał, że angielszczyznę przyswoił właśnie tłumacząc piosenki na swoje potrzeby. Można by spróbować, a na razie podpieram się siłą fachową w postaci choćby książki z tekstami Dylana w przekładzie Łobodzińskiego. Tylko ile w tych tłumaczeniach Boba, a ile Filipa? :D

      Odpowiedz
      • O, pamiętam jak w 88 roku próbowałem przetłumaczyć tekst piosenki Pet Shop Boys, mając do dyspozycji słowniczek w podręczniku English is fun dla klasy siódmej. No cuda mi wyszły, cuda. No i okazało się, że tekst raczej mało wyrafinowany. Jeśli chcesz podpierać się Dylanem, to były kiedyś na rynku jego teksty w nader dosłownym przekładzie, a nie tam jakieś noblowskie dzieła :)

        Odpowiedz
      • Leon Leszek Szkutnik, który uczył mnie angielskiego (do dziś mam jego „Thinking in English” z dedykacją) twierdził, że po angielsku należy jak najszybciej zacząć czytać. Po prostu zacząć czytać książki w oryginale, nie przejmując się tym, że nie rozumiemy każdego pojedynczego słowa i nie lecieć od razu po słownik, tylko starać się ogarnąć ogólną treść. U mnie zadziałało…

        Odpowiedz
          • Tak mi się przypomniało jeszcze. Pan Szkutnik wspominał, jak pojechał na studia do Anglii. Wynajął pokój ze śniadaniem u pewnej lady mającej niejakie kłopoty finansowe, przy czym owa dama miała te śniadania uświetniać swą obecnością. Co prawda koszt był wyższy, ale liczył na to, że dzięki temu nabierze wytwornego akcentu i wprawi się w konwersacji. Niestety prawie jedyne słowa, które dama do niego wypowiedziała podczas śniadania brzmiały – yes, well i actually. :-):-)

            Odpowiedz
  2. OOj, przeoczyłam wpis i rocznicę, ale jak najlepszych książek do tłumaczenia życzę! Swoją drogą, wspominając o Boyu, warto wspomnieć i jego żonę, Zofię z Pareńskich, która ewidentnie była redaktorką i korektorką (a być może częściowo autorką) jego przekładów, choć się nie podpisywała :-)

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.