Księgozbiory polskie, cz. 19: O przemiałach i przecenach


Żyjemy w czasach, gdy wydawnicza nowość po kilku miesiącach ląduje w księgarni z tanią książką, gdy ceny obniża się właściwie od dnia premiery, a niesprzedane końcówki nakładów ostatecznie wędrują na przemiał. Ale czy to naprawdę tylko cecha naszej epoki? Okazuje się, że nie. Księgarz Zbysław Arct w swych „Gawędach o księgarzach” opowiada o tym, jak wydawcy i księgarze od zawsze próbowali pozbywać się niechodliwych tytułów, zanim ostatecznie trafiły one na makulaturę.

Książka nie jest towarem łatwym do sprzedania. Zdarzają się wprawdzie takie, które nikną w oka mgnieniu z księgarskich półek i są potem sprzedawane „spod lady” zaprzyjaźnionym klientom. […]
Większość książek wymaga jednak wielu zabiegów, torujących im drogę do odbiorcy. A i to nie zawsze pomaga, o czym świadczą transporty książek z magazynów księgarzy i wydawców do papierni, gdzie zostają przerobione na czysty papier. Likwidacja pewnej ilości druków jest nieraz koniecznością. Problem polega nie na tym, czy w ogóle przeznaczać książki i inne wydawnictwa na makulaturę, ale jak określić, które dzieła nie pełnią już właściwej służby społecznej, nie mają szans na dotarcie do rąk czytelników. W tej sprawie dość ostro wystąpił Jarosław Iwaszkiewicz w jednej ze swych „Rozmów o książce”. „[…] nasi szaleni zapaleńcy, nasi najdrożsi »młynarze« […] Są zdania, że książka to jak pomidory: co się dzisiaj nie rozeszło, to musi być wyrzucone do śmieci. Nawet jeżeli to będą dzieła Frycza Modrzewskiego, wydane raz na pięćset lat, jeżeli nie rozejdą się w ciągu sześciu tygodni – no to na przemiał! Wszak książka nie jest po to, aby stała na półce […] Książki powinny [jednak] stać na półkach w bibliotekach wielkich, małych, publicznych, prywatnych. Bo książki nie powinny być przeznaczane do jednorazowego czytania, bo książka to nie sprawa jednego sezonu, to nie karotka i nie szparagi. Książka to arka przymierza łącząca pokolenia. Książki muszą stać w księgarniach także, aby je można nabywać we wszystkich sezonach, a nie jak modne kapelusze – niebieskie na wiosnę, a brązowe na jesieni”. „Kupujcie książki – woła Iwaszkiewicz – czytajcie i postawcie na półce, aby przyszłe pokolenia myślały o nas z wdzięcznością: to ci, co wydali Kochanowskiego, Frycza Modrzewskiego, Chłędowskiego i Zielińskiego. Jak dobrze, że zostawili dla nas te tomy na półkach”.
Przemiały nie są ani wynalazkiem nowym, ani nie jest to zjawisko wyłącznie polskie. Przeznaczanie części nakładów na makulaturę istniało z dawien dawna. Świadczą o tym choćby sklejane z kartek dawnych rękopisów okładziny późniejszych książek. W krajach zasobnych (i rozrzutnych) makulatura idzie w ogień. Ale tam, gdzie obowiązuje zasada gospodarnej oszczędności, makulatura jest wykorzystywana. W czasach, gdy oprawiano tylko część nakładów książek, a resztę przechowywano w nieskładanych arkuszach, tzw. in plano lub in crudo, arkusze takie zakupywali specjaliści od wyrobu torebek lub po prostu sprzedawane były jako papier pakunkowy. W pewnej mierze zjawisko pojawiania się makulatury powstałej z nierozprzedanych książek jest naturalne. Nigdy bowiem nie uda się przewidzieć, ile egzemplarzy książki można sprzedać. Gdy dzieło jest w krótkim czasie rozprzedane do zera, można przypuścić, że wydrukowano go za mało. Ale, niestety, w zbyt wielkich nakładach wychodzą często książki, o których z góry było wiadomo, że nie znajdą nabywców.

Jedna z edycji Tadeusza Mostowskiego (źródło).

Przeznaczenie książki na przemiał, czy na opakowanie jest ostatecznością. Istnieją sposoby jej ratowania. Często bywa to obniżka ceny. Książki przecenione niejednokrotnie trafiają do tych, którzy nie mogli sobie pozwolić na zakup ich po cenie normalnej, lub do takich odbiorców, którzy je kupują tylko dlatego, że są tanie, że to jest okazja. A jeżeli wśród tych łowców okazji znajdzie się jeden na dziesięciu, który tak zdobytą książkę przeczyta, to już warto było zamiast oddawać książkę na makulaturę, obniżyć jej cenę. I ten system nie jest nowością. Znał go już i stosował Tadeusz Mostowski, zasłużony wydawca początku XIX wieku, właściciel nowocześnie urządzonej drukarni, a przede wszystkim twórca śmiałego, wyprzedzającego epokę planu wydawniczego, którego niestety nie zdołał zrealizować. Ówczesne społeczeństwo nie było przygotowane do przyjęcia tylu wartościowych książek, więc przedsięwzięcie Mostowskiego przynosiło ogromne straty. Dla ratowania trudnej sytuacji finansowej piękne serie Mostowskiego sprzedawano po cenach obniżonych, często nawet kilkakrotnie.
Obniżanie cen zostało ujęte w Polsce w czasie drugiej Rzeczypospolitej w przepisy i regulaminy wydawane przez organizacje księgarzy i wydawców. Określały one przede wszystkim czas ochrony ceny katalogowej, czyli okres od ukazania się książki, w którym wydawca nie miał prawa obniżyć ceny. Następnie w interesie księgarza wprowadzono zasadę, że wydawca musi udzielać bonifikaty księgarzowi za nabyte w ciągu pół roku przed obniżką ceny egzemplarze książki. Również zatroszczono się o autora, który otrzymywał honorarium w miarę sprzedaży książki w ustalonym procencie od ceny sprzedażnej. Obniżka ceny zmniejszała przeto automatycznie wysokość honorarium, musiał więc autor wyrazić na taką obniżkę zgodę, o ile nie miał wypłaconego pełnego honorarium. Zazwyczaj autorzy zgadzali się na to, stając przed alternatywą: otrzymanie zmniejszonego honorarium za taniej sprzedawane egzemplarze książki lub nieotrzymanie niczego za tomy leżące na składzie u wydawcy.
Celem skuteczności obniżki cen organizowano wyprzedaże, zwane „tanimi tygodniami”. Tanie tygodnie odbywały się w lutym, chciano bowiem w ten sposób ożywić ten zwykle słabszy w księgarstwie miesiąc. Nawiasem mówiąc, takich okresów ze znacznym spadkiem obrotów było więcej. Księgarze twierdzili, że pechowe są dla nich miesiące, których nazwy zaczynają się na literę „l” – luty, lipiec, listopad. Przygotowania do lutowej akcji zaczynały się znacznie wcześniej. Wydawcy zawiadamiali księgarzy o zamierzonych obniżkach, zaopatrywali ich w książki, wspólnie i indywidualnie prowadzono intensywną akcję reklamową. Ukazywały się liczne ogłoszenia w prasie, wnętrza księgarni przystosowywano do spodziewanego napływu klientów. Wielu wydawców i księgarzy rozsyłało setki tysięcy egzemplarzy katalogów i prospektów. Nadchodziło tyle zamówień, że nie można ich było zrealizować w ciągu tygodnia. Okres wyprzedaży przedłużał się więc w dziale wysyłkowym, a stopniowo także i w sprzedaży wewnątrz księgarń. Z biegiem czasu „tani tydzień” trwał przez cały miesiąc. Śmialiśmy się, że jest to najdłuższy tydzień w roku. Ale ta nielogiczna nazwa stała się tak popularna w społeczeństwie, że nie zmieniano jej.

Tani tydzień w księgarni Gebethnera i Wolffa w Warszawie, 1933 rok (źródło)

W czasie tanich tygodni pozbywano się wielu trudnych do sprzedania książek, ale były i takie, którym nie pomagała nawet 90-cioprocentowa obniżka. Oddawanie książki na makulaturę było dla wydawcy zawsze przykrym przeżyciem. Woleli sprzedać książkę po cenie makulatury, ale jako książkę, nie jako surowiec wtórny. Wpadli więc niektórzy wydawcy na pomysł sprzedaży „wiązanej” w ekonomicznym i dosłownym tego wyrażenia znaczeniu. Polegało to na tworzeniu kompletu z kilku książek, które trzeba było nabyć łącznie. W takim komplecie jedna lub dwie pozycje były atrakcyjne dla wielu amatorów, ale kupując je, musieli nabyć i inne książki, które w innym wypadku nie znalazłyby żadnego nabywcy. Takie zmuszanie do kupna „kamieni” chcącego nabyć coś z wolnego wyboru nazywają ekonomiści właśnie „sprzedażą wiązaną”. A były komplety i dosłownie wiązane sznurkiem, aby książki nie rozleciały się. Zdarzało się jednak, że i to nie skutkowało: klient kupujący komplet wybierał z niego to, co go interesowało, a resztę zostawiał na ladzie, zapłaciwszy oczywiście za cały komplet. Celowali w tym zwłaszcza studenci, protestując w ten sposób przeciwko tej nie bardzo lojalnej wobec klienta taktyce.
Prócz zorganizowanej, powszechnej akcji przeceny niektórzy wydawcy przeprowadzali obniżki cen indywidualnie. Stosował je systematycznie Stanisław Cukrowski, wydawca trzeciorzędnej literatury, zwanej wówczas także literaturą „kuchennych schodów”. Powieści produkowane seryjnie przez takich autorów, jak Jadwiga Courths Mahler, Marek Romański, potrzebne były w kilkuset wypożyczalniach zarobkowych. Wydawca sprzedawał im swe książki w prenumeracie z pominięciem księgarń. Oprócz tego po cenie katalogowej, która wynosiła 6 złotych, czyli na owe czasy dość dużo, pewną ilość sprzedawały księgarnie. Zależnie od tytułu sprzedaż wynosiła od tysiąca do półtora tysiąca egzemplarzy. Resztę nakładu sprzedawano jako „ramsz”, czyli po cenie zniżonej do dwóch złotych już w pół roku po ukazaniu się książki. W sprzedaży ramszu specjalizowali się niektórzy księgarze, np. Józef Kubicki zaopatrujący swoje i obce wózki z książkami i Marek Przeworski, który rozprowadzał tanią literaturę przez sieć kolporterów docierających do najdalszych zakątków kraju.
Aby ożywić słabnące zainteresowanie jakąś książką wydawcy chwytali się różnych sposobów, na przykład zakładali na taki tom opaskę reklamową z chwytliwym hasłem lub dodawali nową atrakcyjną obwolutę. Zdarzały się też nierzadko tzw. wydania tytułowe, polegające na dodrukowaniu karty tytułowej z nowym tytułem, albo z „informacją”, że jest to drugie wydanie. Klienci kupowali tom sądząc, że jest to dzieło nowe lub bardzo poczytne, skoro ukazało się drugie wydanie. […]

Zbysław Arct, Gawędy o księgarzach, Ossolineum 1972, s. 74–81.

(Odwiedzono 363 razy, 2 razy dziś)

18 komentarzy do “Księgozbiory polskie, cz. 19: O przemiałach i przecenach”

  1. Wyprzedaże sprawiają, że mam na półkach sporo książek, których normalnie bym nie kupił :) Całe szczęście w użyciu pojawiły się biblioteczne abonamenty na platformy cyfrowe i już tylko niebeletrystykę zdarza mi się nabywać w papierze. I czasem jakieś niszowe publikacje :)

    Odpowiedz
  2. Chciałam napisać, iż cena nie była dla mnie najważniejszym kryterium przy zakupie, ale to nie bylaby prawda. Fakt, iż nie kupiłabym czegokolwiek dlatego, że tanie, ale już to, że książki, które chciałabym przeczytać bywają tanie wpływa na podjęcie decyzji. Kiedyś z Ustki przywoziłam dziesiątki książek, bo po pierwsze one tam były na księgarnianych półkach, w przeciwieństwie do Gdańska, a po drugie były dość tanie. Na podobnej zasadzie wracając z Krakowa, czy Warszawy zawsze po odwiedzeniu Dedalusa pozwalam sobie na zakup trzech książek, bo grzechem byłoby nie kupić.

    Odpowiedz
    • Mnie się zdarzało kupić coś, bo kosztowało dwa złote i wydawało się fajne. Zwykle się potem okazywało, że z jakiejś przyczyny jednak było przecenione i nie bardzo dawało się czytać :D Do dziś wspominam nadmorskie tanie książki, zdecydowanie lepsze na Pomorzu Gdańskim, na Pomorzu Zachodnim są jakieś dziwnie uboższe. A i ceny już nie takie, jak przed laty.

      Odpowiedz
  3. „Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story. Trzydzieści pięć lat prasuję stary papier i książki, trzydzieści pięć lat tytłam się w literach, wskutek czego upodobniłem się do leksykonów, których przez ten czas sprasowałem pewnie ze trzydzieści kwintali, jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody, starczy, bym się lekko nachylił, a cieką ze mnie same piękne myśli, jestem wbrew własnej woli wykształcony, tak więc właściwie nawet nie wiem, które myśli są moje i ze mnie, a które wyczytałem, tak więc w ciągu tych trzydziestu pięciu lat zjednoczyłem się z samym sobą i światem wokół mnie, bo ja gdy czytam, to właściwie nie czytam, biorę piękne zdanie do buzi i ssę je jak cukierek, jakbym sączył kieliszeczek likieru, tak długo, aż w końcu ta myśl rozpływa się we mnie jak alkohol, tak długo we mnie wsiąka, aż w końcu nie tylko jest w moim mózgu i sercu, lecz pulsuje w mych żyłach aż po krańce naczyniek włoskowatych. Tak oto w jeden miesiąc prasuję przeciętnie dwadzieścia kwintali książek, ale by nabrać sił do tej mej zbożnej pracy, w ciągu tych trzydziestu pięciu lat wypiłem tyle piwa, że z tego zleżakowanego trunku byłby pięćdziesięciometrowy basen pływacki, byłyby całe zestawy sadzów na wigilijne karpie. Tak oto wbrew własnej woli zmądrzałem i teraz stwierdzam, że mój mózg to sprasowane w hydraulicznej prasie myśli, paczki pomysłów, tajną skrytką Kopciuszka jest moja głowa, na której wygorzały włosy, i wiem, że jeszcze piękniejsze musiały być czasy, kiedy wszelka myśl zapisana była tylko w ludzkiej pamięci, wtedy, gdyby ktoś chciał sprasować książki, musiałby prasować ludzkie głowy, ale i to na nic by się nie zdało, bo autentyczne myśli przychodzą z zewnątrz, są poza człowiekiem niczym makaron w bańce, toteż Koniáńowie całego świata daremnie palą książki i, jeżeli w tych książkach odnotowano coś ważnego, słychać jedynie cichy chichot palonych książek, bowiem solidna książka zawsze wskazuje w inną stronę i poza siebie. (…)”. B. Hrabal „Zbyt głośna samotność”
    Jeśli mowa o mieleniu (przetwarzaniu) książek, to od razu mam to w głowie :D Sorki za przydługi cytat :P Choć w sumie mógłbym szerzej przywołać :D

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.