Tadeusz Wittlin był wprawdzie prawnikiem, jednak parał się literaturą, należał do między innymi autorów satyrycznego pisma „Cyrulik Warszawski”. Po zamknięciu tego tygodnika w 1934 roku stracił pracę i dochody, ale zupełnym przypadkiem znalazł żyłę złota: nic się bowiem nie sprzedawało równie dobrze, jak brukowe powieści, a przepis na takie dzieło wydawał się dość prosty. Okazało się jednak, że Wittlin padł ofiarą własnego sukcesu…
Gdy w zbankrutowanej razurze „Cyrulika” pakuję moje manatki wynosząc się stąd raz na zawsze, wypada jeszcze pożegnać się z szefem całego przedsiębiorstwa. Redaktor Butkiewicz przyjmuje mnie jak dawniej: bezpretensjonalnie i uprzejmie. Kiedy jednak wspominam. że chętnie przyjąłbym jakąś posadę w Prasie Polskiej, mój rozmówca bezradnie rozkłada ręce:
— Przy naszych obecnych trudnościach finansowych, znanych powszechnie — odpowiada — raczej musimy personel redukować niż zwiększać. […]
— To prawda — przyznaję. — Tym większa szkoda, że redakcja ma takie kłopoty pieniężne, ponieważ chciałem zaproponować sensacyjną powieść, którą właśnie kończę: znany warszawski adwokat wracając z sądu do domu wcześniej niż zwykle. chwyta żonę z kochankiem na gorącym uczynku. Bez namysłu dobywa z kieszeni rewolwer, zabija niewierną i uwodziciela, po czym oddaje się w ręce sprawiedliwości. W moim utworze występują popularne osobistości ze stołecznego świata sądowego, politycznego i teatru.
— Czy morderstwo nastąpiło na pierwszych stronicach? — zapytuje redaktor wyraźnie zainteresowany. — Tak, że znalazłoby się już w pierwszym odcinku?
— Od tego zaczynam książkę — zapewniam go, gdyż jest mi zupełnie wszystko jedno. Nic jeszcze nie napisałem, a pomysł nasunął mi się przed chwilą. — Powieść otwieram powrotem męża do mieszkania i straszliwym podwójnym zabójstwem.
— Wspaniale! — Redaktor zaciera ręce. — Od najbliższej niedzieli drukujemy pański utwór. Płacimy, jak pewnie panu wiadomo, dwadzieścia pięć złotych za każdy odcinek.
— Bardzo dziękuję. Tylko jedna prośba, panie redaktorze — zastrzegam się. — Ponieważ pragnąłbym uniknąć zadrażnień z ludźmi, którzy mogliby poczuć się urażeni poznając siebie w mojej powieści, wolałbym drukować ją pod pseudonimem.
— Dobrze — zgadza się mój zwierzchnik. — Będzie to nawet pierwszorzędna reklama. Ogłosimy, że nazwisko autora to pseudonim, którym zasłania się słynny literat, by zapewnić sobie swobodę pióra.
Żegnamy się obydwaj nad wyraz zadowoleni. Ja zaś w rzeczywistości dlatego nie chcę podpisywać się pod tym utworem, ponieważ wiem, że będę klecił kryminalną bzdurę, która z pewnością nie przysporzy mi chwały.
Odtąd pod przybranym nazwiskiem Janusz Karniewski drukuję w „Expressie Porannym” mrożącą krew w żyłach awanturniczo-szpiegowską powieść pod tytułem „Wyrok życia”. Dzieło to już od pierwszego dnia trzyma w napięciu nie tylko tysiące czytelników, lecz i mnie, gdyż odcinki pisuję na wariata, nie wiedząc, co wymyślę nazajutrz. Mój dzień powszedni wygląda tak: po powrocie z sądu, gdzie niemal do wieczora terminuję w charakterze bezpłatnego aplikanta, szybko przełykam kolację i jako Janusz Karniewski przystępuję do twórczej pracy. Najpierw czytam odcinek, który ukazał się z rana, by przypomnieć sobie, co się działo, po czym staram się wymyślić najbardziej wstrząsające zakończenie następnego fragmentu, zdanie w rodzaju: „Sięgnął po rewolwer, odbezpieczył i zimną stal lufy przyłożył do skroni”. Lub: „Nagle z samochodu wyskoczył detektyw i zawołał do pięknej blondyny: »Aresztuję panią!«” Po takich słowach następuje uwaga w nawiasach:
(DALSZY CIĄG JUTRO)
Kiedy już mam tego rodzaju pointę, dociągam do niej odpowiednio sensacyjną treść na jakieś mniej więcej dwieście wierszy podwójnej gazetowej szpalty. Jeśli któregoś wieczoru jestem wyjątkowo zmęczony i brak mi inwencji na dech zapierającą akcję, wprowadzam równie frapujący dialog, dzięki czemu owe dwieście wierszy mogę opędzlować szybko i bez bólu. Odcinek wygląda wówczas w ten sposób:
„Spojrzeli sobie w oczy:
— Kochamy się, prawda? — spytał Milewski.
Przytaknęła mu skinieniem powiek.
— Zdaje się, że tak — dodała ukazując w ślicznym, dziecięcym uśmiechu białe zęby.
— Nawet na pewno — zawołał szczęśliwy.
— Nie myli się pan? — kokieteryjnie przechyliła głowę i spojrzała z ukosa na Milewskiego.
— Chyba nie — żartował adwokat”.
I tak dalej i dalej…
Niestety na podobne rozmówki nie zawsze mogę sobie pozwolić i częściej muszę dobrze się napocić, zanim uda mi się kradzież tajnych dokumentów, ucieczka po sznurowej drabince, porwanie fordanserki-szpiega albo celny strzał zza węgła. Wysmażenie takiego odcinka zajmuje mi wówczas kilka godzin. Ponieważ jeszcze nie posiadam maszyny do pisania, a z moich gryzmołów żaden zecer nie wybrnie, zanoszę tekst do pani Zenobii Mitzner, […] zawodowa maszynistka, potrafi odcyfrować kulfony, jakie stawiam i chętnie pomaga mi za niewielką opłatą.
Jest prawie północ, gdy wracam do domu i walę się na tapczan. O drugiej nad ranem wyrywa mnie ze snu dzwonek budzika. Znów spieszę do pani Mitznerowej. Tym razem dozorca otwierając bramę doręcza mi kopertę z przepisanym manuskryptem. Teraz jadę nocnym tramwajem: dziesiątką do Prasy Polskiej. Siadam przy pierwszym lepszym wolnym biurku, sprawdzam, czy w maszynopisie nie ma opuszczeń lub pomyłek, i zanoszę do drukarni. O świcie jestem z powrotem u siebie i wreszcie mogę się rozebrać i wleźć pod kołdrę, by wstać o siódmej rano i pojechać do sądu. Budzę się tak wcześnie, gdyż jeszcze przed wyjściem z mieszkania przygotowuję się do sędziowskiego egzaminu, co wymaga wkuwania na pamięć kodeksów i ustaw. Wszystko razem jest dość męczące, lecz dwadzieścia pięć złotych dziennie piechotą nie chodzi. Zarabiam więcej niż prezes Sądu Grodzkiego, w którym aplikuję.
Jednakże nawet do najlepszego zarobku można się zniechęcić, zwłaszcza jeśli przeszkadza w prawdziwej poważnej twórczości, ja zaś zamierzam napisać biografię Wyspiańskiego. Po trzech miesiącach takiej harówki zgłaszam się do naczelnego redaktora z oświadczeniem, że w najbliższą niedzielę kończę przygody mego bohatera: adwokata Ryszarda Milewskiego.
— Ależ wykluczone, panie kolego! — sprzeciwia się zwierzchnik. — Proszę sobie wyobrazić, że w szpitalu Świętego Rocha na sześćdziesiąt łóżek w każdej sali czterdziestu chorych kupuje naszą gazetę głównie dla pańskiej powieści, a wczoraj jakiś policjant zszedł ze służby i przyszedł do nas tylko po to, żeby kupić egzemplarz „Expressu” z poprzedniego dnia. bo nie czytał jednego odcinka „Wyroku życia”. Ja sam, przyznam się panu, zaczynam poranną lekturę naszego dziennika od fragmentu powieści Janusza Karniewskiego.
Nie ma rady. Chcąc nie chcąc trzeba zarabiać dziką forsę, która na siłę pcha mi się w ręce. Mój bohater, ścigany przez bandę szpiegów, ucieka przez zieloną granicę do Czechosłowacji, skąd jednak wkrótce powraca do Poznania, Lwowa i Warszawy, czyli do miast bliższych swoim czytelnikom i mnie niż Brno i Praga czeska. Wreszcie upływa pół roku, zanim zdeklasowany adwokat, który stoczył się na dno upadku i postanawia odebrać sobie życie, w ostatniej chwili otrzymuje z ambasady brazylijskiej list z wiadomością, że jego stryj zmarł w Rio de Janeiro, pozostawiając mu olbrzymi majątek. Zamiast popełnić samobójstwo Ryszard Milewski odpływa z Gdyni do Ameryki Południowej po nowe życie.
Powieść zostaje skończona i tak samo zostaje skończona ogłupiająca i wcale niełatwa robota. Szkoda tylko, że skończona zostaje również nielicha tygodniowa wypłata.
— A co teraz zrobisz z tą swoją bujdą? — zapytuje mnie Jurkowski, gdy siedzimy w barze Wróbla.
— Chyba wszystko co mogłem, to już zrobiłem — odpowiadam.
— Niezupełnie. — Zygmunt soli ogórek i zagryza nim łyk czystej wyborowej. — Bo możesz zarobić na tej bździnie jeszcze drugi raz.
— Jakim cudem? — pytam.
— Zaraz ci wyłożę. — Jurkowski nalewa mnie i sobie następną kolejkę. — Tak jak ty na tę wódkę zarobiłeś swoim szmirowatym powieścidłem, tak ja zarabiam szmirowatymi fotomontażami projektów okładek do tego rodzaju bzdurstw. Firma, dla której pracuję, nazywa się: Wydawnictwo Stanisława Cukrowskiego. Ten Cukrowski to bardzo inteligentny i przyjemny facetuszka i jeżeli publikuje takie bujdy, to nie dlatego, żeby się nimi zachwycał, tylko że wie, iż to lepszy interes niż ogłaszanie drukiem dzieł z zakresu filozofii ścisłej. Jak chcesz, to jutro spróbuję umówić się z nim w twoim imieniu i, o ile z tego coś wyjdzie, dam ci znać.
Po dwóch dniach z teczką wypchaną odcinkami „Wyroku życia” zgłaszam się w firmie Stanisława Cukrowskiego. Wydawnictwo znajduje się w trzypokojowym prywatnym mieszkaniu w oficynie przy ulicy Chmielnej. W pierwszym, obszernym pokoju, gdzie młoda urzędniczka stuka na maszynie, piętrzą się paki z książkami, ściany zaś ozdobione są wielobarwnymi projektami okładek Jurkowskiego. […]
Stanisław Cukrowski, dobrze ubrany brunet średniego wzrostu, przyjmuje mnie jak dawnego znajomego. Moją sensacyjną powieść czytał w „Expressie Porannym” i nawet zamierzał porozumieć się z autorem tego utworu, lecz nie wiedział, gdzie szukać Janusza Karniewskiego. Teraz jest rad, że dzięki Zygmuntowi może się ze mną zapoznać.
Wyjmuję potworną stertę odcinków mego powieścidła. Wydawca znając treść od·razu rzecz przyjmuje z jednym tylko zastrzeżeniem, że ten olbrzymi tasiemiec podzielę na dwa tomy, które pójdą pod osobnymi tytułami. Wspólnie rozdzielamy skrypt mniej więcej w połowie, mając przy tym na uwadze, by pierwsza część wstrząsającej bzdury mogła ewentualnie stanowić osobną całość. Kwestia dwu nowych tytułów zajmuje mi równie niewiele czasu. Tom pierwszy postanawiam nazwać: „Złamane skrzydła”, a tom drugi: „Przekreślony człowiek”. Obydwa tytuły wydawca przyjmuje z uznaniem i oświadcza, że Jurkowski powinien natychmiast wziąć się do projektowania okładek, a ja mogę zwrócić się po pięćset złotych do panny Stefci, która mi tę sumę bezzwłocznie wypłaci. […]
Wypchany forsą telefonuję z wydawnictwa do Jurkowskiego, że czekam na niego w Barze Europejskim, gdzie stawiam mu obżarstwo.
Wkrótce siedzimy przy stoliku.
— A co chcesz, żebym dał na okładkę? — zapytuje Zygmunt przy nieśmiertelnym bigosie pod wódkę. — Przecież chyba nie przypuszczasz, że będę czytał tę twoją wypocinę.
— Oczywiście, że nie — przytakuję. — W pierwszym tomie pod tytułem „Złamane skrzydła” facet zabija żonę, która się puszczała, a w drugim, który nazywa się „Przekreślony człowiek”, ten sam gość siedzi w kryminale. To chyba powinno ci wystarczyć.
— W zupełności. — Zdejmując z wargi strużynę kapusty w pomidorowym sosie Zygmunt zapisuje sobie obydwa tytuły na bibułkowej serwetce. — Zrobi się — dodaje i chowa ołówek. — Będziesz miał okładki jak ta lala. Możesz spać spokojnie.
— Tylko nie zapomnij nazwiska autora — mówię — Janusz Karniewski.
— O, do diabla! — Jurkowski znów sięga po ołówek. — Dobrze, żeś mi przypomniał, bo jak nic wykaligrafowałbym ci Tadeusz Wittlin.
— Ładna historia! — wołam przerażony. — Chyba wtedy powiesiłbym się, bo byłby to na mnie prawdziwy „Wyrok życia”!
— I miałbyś „Złamane skrzydła” — dodaje Zygmunt — jako „Przekreślony człowiek”.
No to teraz wiemy na kim wzorował się Remigiusz M
Oraz parę innych gwiazd :P
Jak świat światem bździny zawsze sprzedawały się lepiej. Czy to w literaturze, czy to muzyce czy w filmie. Z drugiej strony, niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nigdy żadnej bździny nie przeczytał/obejrzał/wysłuchał :D
No ja tam na pewno rzucał nie będę :P Poczytam sobie Trędowatą, słuchając Shazzy.
A ja do tego obejrzę stare filmy z Jackie Chanem :)
A czemu nie z Bruce’em Lee?
Od tego miauczenia Bruce’a bolała mnie głowa. Wolałem oglądać z jaką gracją porusza się niedźwiedziowaty Sammo Hung :D
Ja mam wrażenie, że Bruce to się ledwo odzywał w tych filmach :D
Akurat Trędowatej nie czytałam, romanse to nie moje klimaty i bździny absorbuję z innych źródeł. Natomiast, jako prawie stała rezydentka miejskiej biblioteki w małym mieście w latach 80-tych, pamiętam, że w PRL te przedwojenne romanse w bibliotekach były kompletnie zaczytane i zapisywały się do nich kolejki. A jak Trędowatą wydano w latach 80-tych (chyba pierwsze powojenne wydanie) to kupowano to spod lady i po znajomości, względnie za astronomiczne kwoty na bazarze. Jest jakiś taki mit PRL, w którym społeczeństwo namiętnie i gremialnie czytywało Joyce’a, względnie chociaż Cortazara, do teatru chadzało na Becketta, a w przerwach do filharmonii na Pendereckiego. Dla rozrywki to tylko jazz, no już w ostateczności klasyczny rock :-) :-) Ja chyba żyłam w innym PRLu. A ta Trędowata w swoim gatunku musi być niezła, skoro tyle lat przetrwała, nawet jako archetyp kiczu :-)
Jest niezła i ja się spłakuję w finale :D Ponoć zanim WL wznowił Mniszkównę, to na bazarach chodziły egzemplarze przepisywane na maszynie. Potęga literatury, a nie tam Dżojsy i Gry w klasy dla okularników w rozciągniętych swetrach. Byle milicyjniak miał 100 tysięcy nakładu i się wyprzedawał. Pragnienie rozrywkowej szmiry jest nieśmiertelne.
Owszem, te przedwojenne romanse chodziły przepisywane na maszynie! Osobiście widziałam na bazarze, zresztą tak samo oferowano np. „Przeminęło z wiatrem”. No ale to dalej jest kwestia jakości, rozrywkowa szmira może być różnej jakości, mieć jak to ująłeś „akcję zaplanowaną i z celem” i wtedy w swoim gatunku jest ok. Milicyjniaki też były różne, niektóre (np. Siewierskiego) całkiem niezłe :-P
Mój absolutnie ulubiony milicyjniak to Platynowa jaszczurka, jeden z bodajże czterech, jakie mieliśmy w domu, z tego dwa to była Anna Kłodzińska, brrr :P Ale nic nie przebije Fartu Czarneckiego o drobnym cwaniaczku i krakowskiej niby elicie :D
Ja tam niczym rzucać nie będę, zważywszy iż np. oglądam serial Midsomer Murders. I to pomimo faktu, iż poziom bździnowatości po zamianie Toma na Johna znacząco wzrósł :-) No takie guilty pleasure, tłumaczę to sobie tym, że przy okazji nabywam angielskiego słownictwa. O, i przeczytałam trochę kryminałów milicyjnych. Ale wiecie co, to jest trochę co innego, może sobie coś być bździną, ale równocześnie ma jakąś akcję zaplanowaną od początku do końca i autor/ka wie do czego zmierza. A tu to jak w wiekowym dowcipie, bardzo przepraszam bo z pewnością znacie, ale na wszelki wypadek. Przychodzi gostek piszący powieść w odcinkach do redaktora naczelnego i mówi „Od dzisiaj chcę 5 dolców więcej za odcinek”. Redaktor – „Won, każdy to pociągnie”. Wzywa innego dziennikarza i mówi „Pisz te brednie dalej”. Gostek wraca blady i mówi „Szefie, nie da się”. Redaktor wzywa kolejnych i ta sama reakcja, wreszcie wzywa Najlepszego. Tenże wraca po paru godzinach kompletnie pijany i mówi „Szefie, nie da się. Główny bohater wyskoczył samolotu bez spadochronu z tykającą bombą w walizce na środku Atlantyku. Na dole pływa stado głodnych rekinów i nazistowskie łodzie podwodne. No nie ma siły…”. Redaktor wzywa pierwszego i daje mu podwyżkę. Kolejny odcinek rozpoczyna się od „Nadludzkim wysiłkiem wydostawszy się z tych irytujących opresji Mike wrócił do Nowego Jorku”.
A Midsomer w serialu lepsze niż w książce? Bo wynudziłem się jak mops nad którymś tomikiem :( Anegdotka zaś stara, ale niezawodna, natomiast jak coś ma akcję zaplanowaną i z celem, to rzadko bywa bździną, taką prawdziwą.
Mówienie o tym w kategoriach „lepsze” nie jest najwłaściwsze :-) :-) :-) Serial się ciągnie już od 1997 (sprawdziłam w wiki), i nawet początkowe odcinki tylko luźno bazowały na powieściach Caroline Graham pod tymi samymi tytułami. Głupie to jest niemożebnie, a ostatnio scenarzyści zaczęli się powtarzać, bo im się chyba skończyły środowiska zawodowe, w których zawiązuje się intryga zmierzająca do uśmiercenia jakiegoś nieszczęśnika (wszystko już było włącznie z autorami komiksów, piwowarami, pszczelarzami, graczami we wszelkie możliwe gry) oraz wymyślne sposoby na jakie można usunąć go z tego świata. Tzn. w zasadzie na jednym nieszczęśniku się nie kończy i liczba nieboszczyków przypadająca na odcinek wzrasta, a motywacje są coraz bardzie z d… wzięte. Ale mam do tego słabość i kto mię zabroni :-)
Nikt Ci nie zabroni, my się rodzinnie delektujemy arcydziełami typu „Podłoga to lawa” oraz „Czy to ciasto”, przy których „Dmuchacze szkła” są wyrafinowanym programem o sztuce współczesnej :D
Czyz najwieksza bzdzina nie jest „50 twarzy Greya”? A wiekszosc sie tym zaczytywala!
Owszem, na dodatek szkodliwa.