Margot prowadzi ciężarówki chłodnie na trasach do Skandynawii. Zalicza się więc do szoferskiej arystokracji, co w sumie niewiele znaczy, bo i tak „tirowiec jest jak pies: śpi w budzie, je z miski i szcza na koło”. Margot jednak ma jedną przewagę nad swoim koleżeństwem po fachu: zna, a przynajmniej udaje, że zna, Świętą Asię od Tirowców, patronkę dalekich tras, spowiedniczkę i kompas moralny, nieosiągalną idolkę. Wszyscy tirowcy chcieliby poznać Świętą Asię, ale nikomu nie jest to dane, Margot zaś wykorzystuje domniemaną znajomość z nią, by trzymać w ryzach swoją główną konkurentkę, Gretę.
Ballada przydrożna
Daremnie by streszczać fabułę. Witkowski snuje bowiem szaloną, zakręconą balladę przydrożną, w której jest miejsce na dosadnie opowiedziane realia z życia tirowców i na sceny z życia dziewczyny z niepełnosprawnością, która z miłości do głosu kierowcy, usłyszanego przez CB-Radio, staje się opiekunką tych, co ciągle w trasie. Oraz na historię Waldka Mandarynki, który robi karierę opartą na udawaniu i tupecie. Wszystko to z typową dla Witkowskiego niechęcią do układania wydarzeń w jakiś logiczny ciąg: wątki się przeplatają, urywają, by powrócić (bądź nie), meandrują, przeradzają się w dygresje, a wreszcie w finale całkowicie odlatują. Język jest barwny i jędrny, kiedy trzeba dosadny, kiedy indziej stylizowany biblijnie, nasycony żargonem kierowców i przekleństwami, ze skłonnością do aforyzmów, takich jak ten cytowany wyżej o tirowcu jak psie czy takich w stylu „noc jest największą kurwą”. Bohaterowie „Margot” są niby prości, ale w każdym z nich tkwi jakaś zadra, jakaś tajemnica, co sprawia, że przybierają maski, pozy; od czegoś uciekają, jak Margot od swej przeszłości, do czegoś dążą, choćby była to krótka celebrycka kariera. Nie jest to najlepsza powieść Witkowskiego, wydaje się pospiesznie sklecona z dość przypadkowych elementów, niechlujnie posklejana, ale równocześnie są tu momenty znakomite: zdania, które trafiają w samo sedno, jak to charakteryzujące tytułową bohaterkę („mnie chwyta czasem takie coś za serce, że po prostu muszę pisać poezję w męskich kiblach” – dodajmy, że nie chodzi o sonety spisywane na papierze toaletowym, ale mazane markerem na ścianie utwory w stylu „ja tu byłam, jak tu stałam, swoje życie zmarnowałam”), czy epizody kompletnie, wydaje się „od czapy”, ale znakomite same w sobie (jak opowieść Waldka Mandarynki o telewizyjnym sylwestrze we Wrocławiu – prześmieszna i celnie punktująca tego typu imprezy).
Już miałam napisać, że niewiele z tej powieści pamiętam, ale po Twoim „Daremnie by streszczać fabułę ” czuję się rozgrzeszona.;) Dobrze się czytało tę powieść, ale np. do „Lubiewa” jej daleko.
Wszystkim Witkowskim, jakie znam, daleko do „Lubiewa”, taka rzecz się trafia autorowi raz w życiu. Ja się zgubiłem w fabule mniej więcej w połowie i tylko płynąłem za tekstem, bez próby zrozumienia, co tam się, u licha, nawyrabiało :)
Fototapeta była b. dobra, ale to moje subiektywne odczucie.;)
To jeszcze nie dotarłem, ale mam w zapasie.
Michał czasem celnie (zarówno w sferze obserwacji jak i języka), punktuje, ale ma też długie akapity klinczów. I nie pytaj skąd akurat taka brzydka bokserska metafora :P
Owszem, lubi się zagubić we własnym gadulstwie. Mnie to średnio przeszkadza, ale wiem, że masa ludzi tego nie trawi.