„Życie wraca do mnie poprzez słuch” (Zofia Posmysz, „Wakacje nad Adriatykiem”)

Dlaczego tak się dzieje, że przeżyte życie wraca do mnie poprzez słuch, a nie żaden z innych zmysłów, dlaczego najtrwalej zapisało się w warstwie dźwiękowej? Fragment melodii, szum deszczu, poświst wiatru, to są wizytówki z przeszłości, przesłania odbierane natychmiast, patrzę na parowóz i oczy moje są ślepe, a pamięć matowa jak nie wywołana klisza, tę samą lokomotywę, gdy posłyszę gwizd czy syk pary, zawsze, chociażby tylko przez ułamek sekundy, oczekuję wybuchu krzyku, szczekania psów, huku strzałów?

Usłyszane na adriatyckiej plaży zdanie po niemiecku, wypowiedziane imię wpychają narratorkę z powrotem do świata, który przeminął, ale który jednocześnie tkwi w niej ciągle i tylko czeka na pretekst, by się z powrotem wyłonić. Świat Kolonii z jego okrutnymi prawami, Rycerzami i Rycerkami pilnującymi tysięcy brudnych i śmierdzących kolonistów, Paniami Starszymi, które sprawują bezwzględny nadzór nad tłumami nędzarek. Jeśli straciłeś pragnienie życia, jeśli chęć przetrwania kolejnego kwadransa, kolejnego dnia zanikła – umierasz i stajesz się pożywieniem dla szczurów, a potem smugą dymu z krematorium.

Dowiedz się więcej

Iść. Nie ustawać (Seweryna Szmaglewska, „Zapowiada się piękny dzień”)

Zapowiada się piękny dzień

Iść. Nie ustawać. Nie opóźniać marszu. Nie potknąć się, nie zgubić swojej piątki. Słabe dobiją esesmani, słabe zamarzną na poboczu drogi. Utrzymywać tempo, chociaż nogi ledwo się wloką, sztywne, odmrożone, w ciężkich trepach. Mróz, nieznośny, przed którym słabą ochronę dają obozowe łachy, koce, kołdry. Jedna myśl: iść, nie upaść. Ale pojawia się też inna, zuchwała: wyczekać na sprzyjającą okazję, oderwać się od kolumny, zniknąć w śnieżycy, w mroku. Przez chwilę, zanim złapią, zastrzelą, poczuć się wolnym człowiekiem, który może sam decydować o sobie. Odetchnąć swobodnie powietrzem tak odmiennym od obozowego smrodu. Popatrzeć na drzewa, zwierzęta, domy i ludzi krzątających się wokół własnych spraw.

Dowiedz się więcej

Co najmniej 74 razy… (Ulrich Volklein, „Joseph Mengele. Doktor z Auschwitz”)

 

 
Co najmniej 74 razy stał na rampie w Birkenau, elegancki i wymuskany, gdy przybywały transporty z Żydami z całej Europy. Jednym gestem dłoni w rękawiczce skazywał na natychmiastową śmierć w komorze gazowej albo na tylko nieco powolniejsze konanie w obozie. Świadkowie twierdzili, że robił to dobrowolnie i z przyjemnością, chociaż był lekarzem. Jednak lekarz w obozie koncentracyjnym nie miał służyć chorym.

Dowiedz się więcej

„Zrobiłem, co mogłem” (Denis Avey i Rob Broomby, „Człowiek, który wkradł się do Auschwitz”)

Gdyby powstał kiedyś (a aż dziw, że dotąd to nie nastąpiło) film opowiadający o wojennych przeżyciach Denisa Aveya, publiczność i krytycy sarkaliby pewnie, że scenarzyści przesadzili z mnożeniem dramatycznych przejść głównego bohatera. W życiu jednak wszystko może się zdarzyć.

Dowiedz się więcej

„Ile czasu się tam umiera?” (Shlomo Venezia, „Sonderkommando”)

Sonderkommando

 

Od lat czytuję literaturę poświęconą obozom koncentracyjnym i Holocaustowi. Wydawało mi się, że wiem sporo o mechanizmach funkcjonowania  obozów i o Zagładzie, o rozmaitych postawach ludzi wobec tragicznych wydarzeń, o ich przeżyciach w piekle, jakie zgotowali im inni ludzie. Myliłem się. Nigdy bowiem nie dane mi było zstąpić na samo dno tych piekieł, do ich ostatniego kręgu – komór gazowych i krematoriów.
Obsługujący je więźniowie, którzy tworzyli Sonderkommando – komando specjalne – nie mieli bowiem prawa przeżyć,

nie mieli prawa przekazać nikomu prawdy o tym, co widzieli.

Cudem przeżyli nieliczni, ale nawet oni przez wiele lat milczeli: bali się odrzucenia, piętna kłamców, a może i współwinnych niemieckich zbrodni. Nie chcieli obarczać najbliższych brzemieniem swej tragedii. Otworzyli się – tak jak Shlomo Venezia – po bardzo wielu latach, gdy uznali, że mimo ogromnego bólu, jaki ich to będzie kosztować, ich świadectwo będzie mogło coś zmienić, oddziaływać na młode pokolenie, przeciwstawić się odradzającemu się złu.
Shlomo Venezia (rocznik 1923) jest greckim Żydem z Salonik. Wcześnie stracił ojca i musiał pomagać matce w utrzymaniu domu. Po klęsce armii greckiej w 1941 roku Saloniki znalazły się w niemieckiej strefie okupacyjnej. Rozpoczęło się prześladowanie Żydów: kierowani byli do robót przymusowych, musieli zamieszkać w getcie. Rodzina Veneziów, dzięki swemu włoskiemu obywatelstwu (ojciec Shlomo walczył w armii włoskiej podczas pierwszej wojny), przeniosła się do Aten, okupowanych przez Włochów, licząc, że tam będzie bezpieczniej. W drugiej połowie 1943 roku jednak i tutaj wkroczyli Niemcy, rozpoczynając wywózkę Żydów do obozów zagłady. Shlomo z rodziną 11 kwietnia 1944 roku znalazł się w transporcie do Auschwitz.
Po kwarantannie Shlomo trafił do Sonderkommando. Venezia rzeczowo i szczegółowo opowiada o tym, czym musiał się zajmować, o tym, jak przebiegały ostatnie chwile życia skazanych na śmierć ludzi z całej Europy, jak wyglądała ich agonia i co działo się z ich ciałami po otwarciu drzwi komory gazowej.

Z trudem czyta się jego słowa, szczere i bezpośrednie,

widać, że nie zamierzał nic ukrywać, nic łagodzić. Grozę unoszącą się nad tą partią książki potęgują jeszcze ilustracje – rysunki Davida Olere’a, również członka Sonderkommando, który po wojnie utrwalał na papierze to, co oglądał za murami krematorium. Wszystko, co mógłbym napisać, zabrzmiałoby patetycznie, a patosu właśnie w tych wspomnieniach nie ma. Początkowy wstręt, jaki odczuwał Shlomo, przekształcał się w „rutynę, o której lepiej nie myśleć”. Tylko dzięki temu członkowie Sonderkommanda nie odchodzili od zmysłów, a przecież wielu z nich widziało śmierć własnych krewnych.
Shlomo też pewnego razu zauważył wśród chorych wybranych do zagazowania kuzyna swego ojca. Mężczyzna spytał go: „Ile czasu się tam się umiera? Czy bardzo się cierpi?” Chłopak, aby go uspokoić, skłamał. Zapewnił, „że to nie trwa długo i nie boli. W rzeczywistości dziesięć do dwunastu minut to cała wieczność, kiedy walczy się o powietrze”. Dziesięć do dwunastu minut trwało, zanim z komory gazowej przestały dochodzi jakiekolwiek odgłosy życia.

Książka ma formę wywiadu.

Rozmowę z Venezią przeprowadziła Beatrice Prasquier, która zadawała mu lapidarne pytania – wystarczały one jednak, by Venezia dzielił się swoimi wspomnieniami i przemyśleniami. Nie zabrakło pytań trudnych: czy członkowie Sonderkommanda zastanawiali się nad tym, czy ludzie przyprowadzani do krematorium domyślali się, jaki los ich czeka? Czy zapamiętywali twarze mordowanych? Czy myśleli o przyszłości? Odpowiedzi składają się na psychologiczny portret człowieka zmuszanego do robienia rzeczy, które budzą w nim głęboki sprzeciw, a który jednocześnie nie może tego sprzeciwu wyrazić; musi wyłączyć rozum i myślenie, zmienić się w robota. Jakże gorzka musi być prześladująca Venezię całe życie świadomość, że niektórzy uważają jego i jego kolegów za współsprawców zbrodni.
Wspomnienia Venezii to lektura bardzo bolesna i trudna, mimo prostej formy i bezpośredniego języka. Wbrew sobie, podświadomie, próbowałem zająć jego miejsce, wyobrazić sobie to, co czuł, odpowiedzieć na pytania, które sobie stawiał. To było oczywiście niemożliwe, ale wyczerpywało emocjonalnie. Napięcie ustąpiło nieco w późniejszych fragmentach opowiadania, gdy Venezia mówił o swoich dalszych losach po wyrwaniu się z Sonderkommando i Auschwitz.
To nie jest książka, o której mogę napisać, że szczerze ją polecam. Każdy sam musi rozważyć, czy ma dość siły, by towarzyszyć Venezii w najniższym kręgu piekła.

Shlomo Venezia we współpracy z Beatrice Prasquier, Sonderkommando. W piekle komór gazowych, tłum. Krystyna Szerzyńska-Maćkowiak, Prószyński i S-ka 2009.

Za przesłanie książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
PS. Rysunki i obrazy Davida Olere’a można obejrzeć w wielu miejscach w internecie. Na stronie A Teacher’s Guide to the Holocaust  znajduje się reprezentatywna próbka jego twórczości, w tym kilka rysunków z krematorium. W całości poświęcona jest mu strona http://www.sonderkommando.info/skauschwitz/temoignages/art/olere/index.html.

Dowiedz się więcej

Buty doktora Mengele (Otto Rosenberg, „Palące szkło”)

Gdyby nie to, że Otto Rosenberg był Sinto, pewnie prowadziłby w Berlinie spokojne, choć ubogie życie pod opieką swej babki. Jak ono wyglądało, dowiadujemy się z pierwszych partii jego wspomnień, powstałych pół wieku po wojnie. Klan Rosenbergów nie wędrował po całych Niemczech, jego przedstawiciele mieszkali co prawda w wozach, ale ustawiali je na wynajmowanych berlińskich parcelach. Zmiana nastąpiła w 1936 roku, kiedy przed igrzyskami olimpijskimi oczyszczano stolicę m.in. z Cyganów. Utworzono dla nich obóz w podberlińskiej wsi Marzahn, przy rowach melioracyjnych, do których spuszczano gnojówkę. Sinti podporządkowali się zarządzeniom władz, próbowali przystosować do życia w nowym miejscu. Dorośli pracowali, dzieci chodziły do szkoły i kościoła, gdzie dostawały zupę. Trzynastoletni Otto musiał jednak wkrótce iść do pracy w fabryce zbrojeniowej. Oskarżony o rzekomą kradzież soczewki, trafił do aresztu. Gdy z niego wyszedł, dowiedział się, że jego rodzina trafiła do Auschwitz. Podążył za nimi.

Dowiedz się więcej