Nie dane mi było nigdy (może na szczęście) popróbować kuchni radzieckiej. Wystarczy, że szkolna wycieczka do Wilna na początku lat dziewięćdziesiątych dostarczyła pod tym względem wrażeń mocno wstrząsających: w eleganckim hotelu karmiono nas gliniastym razowcem, do którego za jedyny dodatek służył pełen chrząstek salceson. Pojęcia nie mam, co dostawaliśmy na obiad, ale wszyscy potem dojadaliśmy na mieście, a hitem był bar mleczny, w którym na zapleczu stała maszyna do smażenia naleśników zaopatrzona w taśmociąg!