Kilka lat po sukcesie wyprawy tratwą „Kon-Tiki”, która miała udowodnić, że wyspy Polinezji zostały zasiedlone przez mieszkańców Ameryki Południowej, Thor Heyerdahl postanowił zbadać „najbardziej samotne miejsce na świecie” – Wyspę Wielkanocną, pełną monumentalnych posągów ustawionych tam nie wiadomo kiedy i nie wiadomo przez kogo. Czy tam również dotarli ludzie z Ameryki Południowej? Po co rzeźbili i ustawiali gigantyczne „moai”? Jaką technologią dysponowali? Czemu zniknęli? Fascynująca zagadka, fascynujący przedmiot badań, egzotyczna wyspa pełna legend i wyrafinowanych dzieł sztuki. Sprawozdanie z tej ekspedycji powinno być pochłaniającą lekturą. Tyle że nie jest.
Do krainy „moai”
Zaczyna się smakowicie, od opisu skomplikowanych przygotowań: poszukiwania odpowiedniego statku, który pomieściłby członków wyprawy i ich bagaże, zatrudniania odpowiednich fachowców, zgrywania niezliczonych szczegółów, by wreszcie wyruszyć na odległą wyspę. Wkrótce po dotarciu do celu cała ekipa ulega czarowi tego miejsca:
Misterium zda się unosić w powietrzu, wydaje się, że sto pięćdziesiąt pozbawionych oczu twarzy uważnie obserwuje przybysza. Stojące kolosy patrzą nań zagadkowo, coś za nim przenikliwie toczy wzrokiem z każdego występu skalnego i każdego zagłębienia, gdzie nie narodzone i zmarłe kolosy leżą jakby w kołyskach lub na marach. Są martwe i bezsilne, ponieważ mądra, inteligentna siła, która je tworzyła, opuściła je i gdzieś znikła. Tak zostało w chwili, gdy rzeźbiarze porzucili swą pracę, i tak już zostanie na zawsze. Najstarsze figury, te już gotowe, stoją z dumnie i arogancko zaciśniętymi ustami. Zdają się przekornie myśleć o tym, że nic, żadne narzędzie, nawet siła atomu nie potrafi im otworzyć ust i zmusić je do mówienia.
Naukowcy nie są jednak tak bezradni, jak mogłoby się wydawać posągom „moai”. Wynajęci przez Heyerdahla archeolodzy zaczęli prace w różnych punktach wyspy i powoli odkrywali jej sekrety, w tym obiekty wskazujące na bliskie związki z Ameryką Południową, co zdawało się potwierdzać hipotezę norweskiego badacza o tamtejszym pochodzeniu twórców rzeźb. Zaprzyjaźnieni z ekipą wyspiarze próbowali też odtworzyć sposoby wykonywania posągów, a przede wszystkim ich stawiania do pionu. Szybko jednak badania archeologów znikają z książki, bo Heyerdahla opanowuje pewna obsesja…
W pogoni za skarbami
Wyspiarze przyjęli przybyszów bardzo życzliwie i od razu nawiązały się między nimi więzy sympatii. Nie zepsuła tego nawet tragedia podczas urządzonej dla uczniów wycieczki, podczas której kilkoro z nich utonęło. Okazało się, że wśród mieszkańców wyspy byli znakomici rzeźbiarze, którzy kontynuowali tradycje przodków. Mimo chrystianizacji żywe pozostawały legendy opowiadające o królu Hotu Matu’a, o ludach „długo-” i „krótkouchych” i wypadkach, które doprowadziły do upadku dawnej kultury. Najbardziej jednak zelektryzowała Heyerdahla opowieść o rodzinnych pieczarach, w których z pokolenia na pokolenie przechowywano bezcenne pamiątki, głównie rzeźby. Pieczary chroniło tabu, które Norweg wszelkimi sposobami próbował przełamać, żeby dotrzeć do zawartości tych skarbców. Te jego dążenia są z jednej strony niezbyt etyczne: przekonywał wyspiarzy, że jako chrześcijanie nie muszą się już przejmować dawnymi wierzeniami, a równocześnie wykorzystywał ich zabobonność, żeby przedstawić siebie jako człowieka godnego wglądu w zawartość pieczar, z drugiej zaś strony potwornie monotonne. Wypełniające ponad pół książki podchody wywoływały u mnie napady ziewania: wiadomość o grocie, przekonywanie właściciela do pokazania zawartości, zgody i odmowy, rozmaite kruczki, nocne wyprawy – wszystko to powtarzane w rozmaitych kombinacjach jest najzwyczajniej nudne.
Pytania bez odpowiedzi
Zajęty polowaniem na rzeźby z pieczar, Heyerdahl stracił z oczu badania archeologiczne i gruncie rzeczy nie dowiadujemy się, jak ostatecznie wyglądały rezultaty osiągnięte przez ekspedycję. Być może jest to skutek tego, że wydanie polskie jest skrócone, nie zaznaczono jednak, kto tego skrótu dokonał ani co pominął. I tak „Aku-aku” (to nazwa lokalnych duchów strzegących rozmaitych miejsc), mimo interesującego początku, okazało się porażką. Heyerdahl umie zajmująco pisać, bardzo obrazowo, potrafi przystępnie wyjaśniać rozmaite naukowe teorie i historyczne fakty, tym razem jednak coś mu nie wyszło. Skupił się przede wszystkim na sobie, w tle zostawiając nie tylko współpracowników, ale i towarzyszącą mu rodzinę; szczęśliwie chociaż część najważniejszych wyspiarzy doczekała się szerszych charakterystyk. Bez żalu porzucił opisy interesujących wykopalisk, żeby gonić za mirażem „rodzinnych pieczar”. Bez skrępowania przedstawiał mało etyczne (chociaż pewnie raczej z dzisiejszego punktu widzenia) metody zdobywania cennych obiektów, gdy wykorzystywał naiwność wyspiarzy, którymi bez oporów próbował manipulować. Wreszcie nie zdołał nawet podsumować wyników ekspedycji – i książka, która miała nieco rozjaśnić tajemnice Wyspy Wielkanocnej, pozostawia nas bez odpowiedzi na kluczowe pytania.
Jedna z książek z księgozbioru mojej babci, która – w tym właśnie wydaniu – zaginęła mi w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie będę jednak opisywać swoich poszukiwań, by nie narazić się na zarzut nudziarstwa:P
A serio, to wzrastałam w przekonaniu, że Heyerdahl to jest gość, który nie tylko podróżuje, ale i pisze świetne książki. Przeczytałam ostatecznie chyba tylko „Wyprawę Kon-Tiki”, ale kompletnie nie pamiętam czy byłam zafascynowana lekturą. Taki Toni Halik jednak mnie wciągał – „Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso” przeczytałam jakieś dzieści razy. Możesz machnąć szybko analizę porównawczą?:D
Też wzrastałem w takim przekonaniu, że to fajny gość. Kon-Tiki mi się podobało, ale w Aku-aku koleś skupił się na sobie w niewiarygodnym stopniu, obsesja, paranoja, ślinimy się nad każdą rzeźbą i najchętniej zgarnąłby wszystko dla siebie, nie patrząc, czy właściciel się zgadza. Dość żenująco-obrzydliwe to było. Halika czytałem raz, nie umarłem z nudów, ale dziesięć razy czytać? W każdym razie Halik ma tę przewagę, że nie występował jako wielki biały bwana kubwa, tylko starał się tych swoich Indian poznać, zdobyć zaufanie i zostać dopuszczonym do sekretów.
Dodam, że czytałam Halika w wieku 10-11 lat;zaczytawszy na śmierć, więcej do tej lektury nie wróciłam. Ale też wydaje mi się, że Halik był bardzo pozytywny wobec ludzi, wszelkich, których spotykał na swojej drodze. No i podróżował później niż Heyerdahl na tę nieszczęsną Wyspę Wielkanocną – jakby nie patrzeć, świadomość białego człowieka nieco się w międzyczasie zmieniła. To chyba tak trzeba na to spojrzeć. Co jednak niczego, jeśli chodzi o jakość książki Heyerdahla, z pewnością nie zmienia.
Halik w Mato Grosso wg wikipedii był wtedy, gdy Heyerdahl na Wyspie Wielkanocnej, w połowie lat 50. I tak, to chyba kwestia podejścia do ludzi: jeden chciał ich poznawać, a drugi, jak wynika z Aku-aku, wykorzystać. I nie dość, że wykorzystywał, to jeszcze nie umiał tego tak opisać, żeby nudne nie było :P
Aż poszłam odgrzebać Halika (łatwo nie było). Nie datuje swojej historii (wydana po raz pierwszy w Meksyku w 1971 roku, ja mam polską wersję z 1986), ale gdzieś tam w treści pojawia się rok 1955, więc wychodzi na to, że Wiki nie jest taka zła:D Niniejszym składam zatem rezygnację z samowolnie objętej roli obrońcy pana Heyerdahla. Możesz się na nim dalej wyżywać, śmiało!
Też mam wydanie z 1986 :) Nie, nie zamierzam więcej dokopywać Heyerdahlowi. Mam jeszcze dwie jego książki, może się sam podłoży, a może zrehabilituje, biedaczek.
Ludka uwielbiała Heyerdahla. Ta z książki…. no, zapomniałam. Ale ona chyba bardziej za „Kon-Tiki”, prawda?
Z Tabliczki marzenia Snopkiewiczowej. Nie, nie pamiętałem, wyguglałem sobie :) Ponoć lubiła obie książki :)
Eee, myślałem że poszedł w kosmicznych budowniczych czy cuś :P Wszyscy ci ówcześni „archeolodzy” chcieli albo wręcz przytulali to co im się podobało, niestety albo w niektórych przypadkach stety, bo przez egzotyczny kraj przetoczyła się np. wojna i wszystko szlag trafił, a kradzione ocalało. Tak, że ten …
To wtedy jeszcze nie weszło w modę, UFO rozbiło się w Roswell zaledwie parę lat wcześniej :D Stety albo niestety. Koleś dostał od wyspiarza zeszyt ze słownikiem pisma rongo-rongo. Przełom, sensacja, szał. A tu w roku 2019 czytam w wikipedii, że rongo-rongo nadał nieodczytane. To co? Heyerdahl utopił ten zeszycik, opchnął na allegro czy może wymyślił sobie anegdotkę? I tak ze wszystkim :P
Ale dostał czy napisał, że dostał? :) Może to tzw. okraszanie opowieści :D
Dostał do ręki, żeby zrobić fotokopie, na jedno wychodzi. Właściciel się potem ponoć utopił z oryginałem :D
O jakże mi to przypomina tego bezdomnego, co to samochody przekazał i potem umarł…. ;)
Ależ Ty masz skojarzenia :D W zasadzie trafne.
Wiecie co jest dziwne? A może symptomatyczne? Że ja też miałem wczoraj wieczorem napisać komentarz, w którym główne skrzypce grało odniesienie do współczesnej polityki. Trochę inne niż u Agnes, ale … Jak to się jednak krętactwo i robienie ludzi…, znaczy czytelników w wała, może jednoznacznie kojarzyć :P
Co do tego okraszania czy też umajania literatury NF, to skala zjawiska jest dla mnie tak duża, że nawet książki reporterskie traktuję ostatnio jak beletrystykę. Tak na wszelki wypadek, bo kto wie :)
Napisz ten komentarz, nie krępuj się :) A co do polskich reportaży, to faktycznie, u mnie też po części stoją w beletrystyce :P
Niedawno czytałem ciekawą książkę o podróżach jako o jednym z motorów napędowych ludzkości i fascynujące było to jak dobrze nawigować potrafili mieszkańcy Polinezji i tak dalej.
W ogóle nie doceniamy umiejętności praprzodków, czy to w nawigacji, czy w innych dziedzinach. Na dodatek oni to wszystko musieli umieć, bo nie mogli sobie w guglu sprawdzić :)
No popatrz, a mój znajomy był zachwycony książkami Heyerdahla i to w dużej mierze rozbudziły jego zainteresowanie Ameryką Południową (zaczął tam nawet jeździć).;) Inna rzecz, że w czasach jego młodości niewiele chyba dało się przeczytać na temat tamtych stron.
Bo zasadniczo one są barwne i dotyczą fascynujących kwestii. Chociaż akurat nie ta konkretna.
O, bardzo się cieszę, że nie jestem sama w podejściu do Aku aku. Tylko mnie bardziej, niż te nieetyczne praktyki oburzyło pewne takie zadowolenie z siebie, które przebija z opisów tych praktych. Oraz ogólna pyszałkowatość Heyerdahla dość mocno obecna w całym tekście. W sumie jeszcze nie bardzo podobały mi się opisy jego stosunku do żony i współpracowników.
Wszystko się zgadza, zadowolony był z siebie wręcz nieprzytomnie – też mnie to drażniło, bo w ostatecznym rozrachunku to chyba niewiele osiągnął w kwestii Wyspy Wielkanocnej. To on był gwiazdą, więc na rodzinę i współpracowników nie było miejsca, to jak zdawkowo opisywał prace archeologów jest strasznie słabe.