Każde opowiadanie Edith Wharton to kameralny dramat. Bohaterowie kochają się, nienawidzą, rozstają, boją się, czują pogardę. Wiedzą, że obowiązują ich narzucone przez społeczeństwo reguły. Kto się ich trzyma, jest bezpieczny, choć skrępowany, stale pod obserwacją. Kto zdecyduje się z nimi zerwać, naraża się opinii publicznej, ale – przynajmniej teoretycznie – jest swobodny, może żyć i kochać po swojemu. Okazuje się jednak, że i jednym, i drugim nie jest łatwo.
Pani Lidcote rozwiodła się i przez dwadzieścia lat borykała z towarzyskim ostracyzmem, odrzucona przez dotychczasowych znajomych. Drżeniem napawa ją myśl o losie, jak spotka jej córkę, która również rozeszła się z mężem. To już jednak „Inne czasy, inne obyczaje”, jak mówi tytuł opowiadania. Normy obyczajowe się zmieniły; Leila nie boi się odrzucenia, rzuca wyzwanie światu i wygrywa. Pani Lidcote nieśmiało zaczyna liczyć, że może i ona znajdzie szczęście w miłości i spokój. Czy jednak klątwa zostanie z niej zdjęta? Halston Merrick („Na dalszą metę”) z kolei cofnął się przed decydującym krokiem. Nie rzucił wszystkiego, by pójść za kobietą, którą – jak mu się wydawało – kochał i która gotowa była dla niego rozpocząć nowe życie. On wolałby taplać się w bajorku potajemnego romansu, płacąc „zwykłymi w takich wypadkach restrykcjami, ukrywaniem się, obłudą”. Ona okazała się silniejsza i bardziej zdecydowana od mężczyzny, by zapłacić za swe szczęście dużo wyższą cenę. Rozumiała bowiem, że prawdziwa miłość potrzebuje „zdrowego pożywienia, jakim jest wspólne życie i działanie”: „co stanie się z naszą miłością, jeśli będziemy trzymać ją z dala od naszego życia – twojego i mojego z osobna – niby jakieś śliczne, na nic nieprzydatne zwierzątko w klatce, które od czasu do czasu odwiedzimy i nakarmimy słodyczami?”. W ostatecznym rozliczeniu przegrali oboje. Zresztą u Wharton trudno o szczęśliwe zakończenia, zawsze pozostaje osad goryczy, choćby na pozór sprawy się ostatecznie ułożyły. Krystyna Ausley („Radość w domu”) po odejściu od kochanka zostaje ciepło przyjęta przez męża, lecz pewnie do końca życia dusić się będzie w mieszczańskim domu, prześladowana myślą o swobodzie, której zakosztowała i którą wzgardziła.
Opowiadania zamieszczone w tym zbiorku powstawały w ciągu niemal czterdziestu lat, a mimo to wydają się bardzo spójne stylistycznie, konstrukcyjnie i pod względem psychologicznej wnikliwości. Próby datowania niektórych tekstów na podstawie języka czy sposobu prowadzenia narracji kończyły się moją porażką. „Dzień pogrzebu”, napisany w 1933 roku, zawiera rozmowę kochanków, która swą iście młodopolską dramatycznością kazała mi podejrzewać, iż to jeden z najwcześniejszych utworów. „Obrachunek” zaś, w którym głoszone są nader liberalne poglądy na małżeństwo („Jedyny i nieodzowny warunek harmonii w małżeństwie to szczere przyjęcie zasady, że każdy musi być bezwzględnie wierny samemu sobie, a gdy przestanie być – solenna zgoda na natychmiastowe rozstanie. Zdrada siebie samego to nowe pojęcie zdrady małżeńskiej”), pochodzi z samych początków ubiegłego wieku. Nawiasem mówiąc, w tym samym czasie Wharton opisywała coś w rodzaju „rodziny patchworkowej”; trzeci mąż z wolna godzi się z istnieniem w życiu swej żony Hasketta, męża numer jeden i ojca jej córki, oraz Varicka, męża numer dwa, z którym robi interesy („Tamci dwaj”).
Właściwie gdyby lekko wyretuszować realia (skądinąd zaznaczane bardzo subtelnie), zdjąć paniom z głów kapelusze, a panów z dorożek przesadzić do samochodów, opowiadania mogłyby uchodzić za całkiem współczesne. Co prowadzi do banalnej konkluzji, że stosunki damsko-męskie niewiele się zmieniają w swej istocie.
Edith Wharton, Opowieści małżeńskie, tłum. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz, Książka i Wiedza 1983.
Coś Cie ostatnio wzięło na angielska klasykę ;). Jestem za, zwłaszcza ze Edith od dawna majaczy na moim czytelniczym horyzoncie.
Compton czytałem chyba w marcu, ale teraz opisałem, więc to przypadkowa zbieżność. Wharton miałaby u Ciebie szanse, jak sądzę.
Też mi się tak wydaje. Problem w tym, że ciągle o niej zapominam i biorę się za inne rzeczy (czytaj: książki).
Nie dziwię Ci się, ona tak niepozornie była wydawana, że łatwo przegapić. Mam jeszcze „Starą pannę” w zapasie.
„Starą pannę” mogę polecić – od pierwszych akapitów Wharton ujęła mnie opisami scenerii, a i fabuła okazała się ciekawa. Całkowicie zgadzam się w kwestii aktualności poruszanej problematyki – nic się nie zmienia w sprawach damsko-męskich.
Zrobię sobie małą przerwę od Wharton, czytałem z zajęciem, ale to jednak mało urlopowa książka. „Stara panna” poczeka do jesieni.
Pewnie jakby się wgłębić w starożytność, to wniosek byłby ten sam. To prawda znana tak samo jak tołstojowe hasło o rodzinach :)
Pewnie tak, jak zwykle :)
Miałam bardzo podobne wrażenia podczas czytania – staroświecki entourage, ale uczucia bohaterów dziwnie współczesne ;-). Chyba pierwsze i ostatnie opowiadanie zrobiły na mnie największe wrażenie. Pierwsze z powodu owej klątwy, jak to trafnie ująłeś, a drugie z powodu mocnego zakończenia.
Ostatnie mi się podobało, bo nieco odstawało od poprzednich klimatem. Zakończenie faktycznie przewrotne, chociaż czegoś podobnego można się od pewnego momentu domyślać:)
„Stara panna” bardzo mi się podobała, to i za „Opowieści małżeńskie” chętnie się wezmę. ;) Lubię te bohaterki Wharton. Wydaje mi się, że widzę pewne podobieństwa między tymi tytułami, ale, rzecz jasna, wstrzymam się z opinią, dopóki nie przeczytam.
To ja podyskutuję, jak przeczytam „Starą pannę” :)
Mi również podobała się „Stara Panna”. Polecam wszystkim.
Mam Warthon w swoim zbiorze Kolibrów…ostatnio wyczytywałam Wille Cather …..najwyższy czas na Wharton…
To może ja dla odmiany sięgnę po Cather:)
Sądzę, że nie zawiódł byś się a ja z przyjemnością przeczytałabym Twoje opinie…
Polecam szczególnie ” Drzewo białej morwy”.
A to się rozejrzę :)