Przy okazji „Perswazji” Jane Austen pisałem, że żal mi ludzi tak skrępowanych gorsetem towarzyskich konwenansów, rygorystycznym norm i przekonań o tym, co wypada, a co nie, że męczą się jak potępieńcy, zanim dojdą do porozumienia w najprostszych, a przecież kluczowych kwestiach. Edith Wharton w „Wieku niewinności” pokazała, że owa „niemota” była przypadłością nie tylko konających z niepewności, czy wybranek kocha, czy nie, córek angielskich pastorów, ale miała się bardzo dobrze, wręcz rozkwitała nawet, w wydawałoby się bardziej nowoczesnym i postępowym społeczeństwie amerykańskim, którego zamożne elity starannie jednak pielęgnowały kult „tradycji” i ściśle przestrzegały krępujących zasad.
W gorsecie konwenansów
Newland Archer, przedstawiciel nowojorskiej śmietanki towarzyskiej, próżny i w gruncie rzeczy mocno bezbarwny młodzieniec, pozuje przed samym sobą na człowieka o szerokich horyzontach, choć nie zdaje sobie sprawy, do jakiego stopnia ograniczają go głęboko wpojone konwenanse i że w gruncie rzeczy zawsze postępuje tak, jak wypada, a nie tak, jak podpowiadałoby serce. Chociaż deklaruje, że „kobiety powinny być wolne, tak samo wolne jak my”, to na żonę wyszukuje dziewczynę ukształtowaną na idealną panią domu i pochlebia sobie, że wychowa ją na godną siebie partnerkę, samodzielnie myślącą, świadomą spraw świata, bo nie chce, by była „głupiutkim stworzeniem”. Gdy jednak na horyzoncie pojawia się Ellen Obolenska, która przybywa do Nowego Jorku, uciekając przed mężem, polskim magnatem, a więc kobieta wolna i samodzielna, deklaracje Archera okazują się być… no cóż, deklaracjami. Aura skandalu, która otacza przybyszkę, to nie jest coś, co miejscowa elita skłonna byłaby tolerować. Newland zostaje włączony w skomplikowaną grę, jaka toczy się wokół Ellen, i zakochuje się w niej z wzajemnością. Choć szczerze mówiąc, łatwo to uczucie przegapić, gdyż bynajmniej nie bucha ono wielkim płomieniem. Rozbuchane namiętności są bowiem szalenie nie comme il faut.
Dom głuchoniemych wariatów
W gruncie rzeczy dużo bardziej interesujące od niemrawych poczynań Archera i Obolenskiej jest wszystko, co dzieje się dokoła nich, a dzieje się wiele i bardzo smakowicie. Bo chociaż w odległych latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku nieustannie włączano „Wiek niewinności” do kapiących od złoceń serii typu „najpiękniejsze romanse wszech czasów”, to powieść Wharton zdecydowanie romansem nie jest. Jest znakomitą analizą jednej z warstw amerykańskiego społeczeństwa i równie znakomitym obrazem epoki, która w chwili wydania powieści należała już do odległej przeszłości. Mamy tu przede wszystkim cudowne portrety bohaterów, lekko ironiczne, ale dogłębne, nawet w przypadku postaci drugoplanowych, jak licznie opisywane matrony. Bezbarwny Archer jest absolutnie irytujący w tym, jak się miota, niezdolny do podjęcia decyzji i poddaje się rozmaitym naciskom. Obolenskiej daleko do klasycznej femme fatale; w jej przypadku Wharton świetnie oddaje niejednoznaczność tej postaci, nie wyjaśniając do końca motywów, które pchnęły ją do ucieczki od męża. Nijaka, jak się z początku wydaje, May Welland, narzeczona, a później żona Archera, okazuje się wcale nie bezwolna; dużo lepiej od męża potrafi wykorzystać na swoją korzyść towarzyskie mechanizmy i zależności. Te zresztą zajmują wiele miejsca w książce, odtworzone niezwykle plastycznie, ukazane w działaniu; sferowe autorytety wpływają na opinie i zachowania całego towarzystwa, które wokół nich orbituje, i starannie dbają o to, by nic nie zakłóciło „równych rzędów towarzyskich warzyw”, żaden skandal, żaden „obcy chwast”. Konformizm, hipokryzja, manipulacje, wszystko w imię tego, by świat się nie odwrócił, by akceptował; do tego niechęć, by mówić wprost, zamiast gubić się w pokrętnych aluzjach i półsłówkach. Tego wszystkiego nie rozumie już kolejne pokolenie. Syn Archera nie potrafi pojąć bierności ojca, jego niezdolności do wyłamania się z uświęconej tradycji: „Wy siebie w ogóle o nic nie prosiliście, prawda? I nigdy niczego sobie nie mówiliście. Po prostu siedzieliście, obserwując się nawzajem, i odgadując, co się tam kłębi w tyle głowy. Dom głuchoniemych wariatów!”. Jeśli dodamy do tego wszystkiego mnogość detali i rozmaitych smaczków obficie rozsianych w książce czy nutki ironicznego humoru, to lektura „Wieku niewinności” okaże się bardziej niż satysfakcjonująca.
Edith Wharton, Wiek niewinności, tłum. Anna Bańkowska, W.A.B. 2018
Niedawno „Wiek niewinności” wywołał dyskusję na blogach: Czytam to i owo, Pierogi Pruskie i Między sklejonymi kartkami.
Jak zawsze umiesz zachęcić. No i przypomniałeś mi o Perswazjach, które dodałam do kolejki po twoim wpisie. Dzięki!
Uprzejmie dziękuję i polecam., jak najbardziej. Zaczynam sobie gromadzić następne Wharton, bo to bardzo dobra autorka.
A przy okazji: lepsze Perswazje czy Wiek niewinności?
Perswazje mniej irytujące, główna para u Wharton jest do uduszenia gołymi rękami :P
Zgadzam się, że związek głównej pary bohaterów nie jest dla czytelnika szczególnie porywający, natomiast cała reszta jak najbardziej. Opisy bohaterów i otoczenia, subtelności życia towarzyskiego – u Wharton wypada to kapitalnie. Dla mnie to zdecydowanie wielka amerykańska powieść.
Dobrze, że to napisałaś, bo się podczas czytania czułem niekomfortowo, że mnie ta niby wielka miłość nie rusza w ogóle :) Co do reszty, to pełna zgoda, chociaż nie wiem, czy zaliczyłbym Wiek niewinności do wielkich ameyrkańskich powieści. No ale mnie do tej kategorii nic poniżej Gron gniewu nie pasuje :D
Bo ta miłość trafiła na mało podatny grunt, nie mogli sobie, ot, tak wziąć i wyjechać razem.;) Na dodatek Archer był zbyt przyzwoitym mężczyzną, bardziej się bał niż chciał.;) Plus dla autorki, że nie poszła w stereotyp czyli nie kazała swoim bohaterom robić nic zdecydowanego na zasadzie albo-albo. W sumie całą sprawę załatwili za nich inni.Żona Archera okazała się niezłym taktykiem.;)
Jakby bardziej wyluzował, toby wyjechał. NIe wiem, czy słowo przyzwoity jest tu na miejscu, przyzwoity by się nie zakochiwał na boku. Bardzo mi się podobała cała intryga, w ktorej połapali się wszyscy poza Archerem, bidulkiem. A May wykazała się nad wyraz, rozegrała to po mistrzowsku.
Człowiek zakochuje się często wbrew swojej woli, zasadom, upodobaniom itp., na samo „uderzenie piorunem” nie ma wpływu.;)
Ale, jak to mówią, można zdławić tę miłość :) No ale to trzeba mieć charakter, którego brakło Archerowi.
Zdławić można, a przynajmniej próbować. Zgadzam się, Archerowi brakowało charakteru. Scena, w której obserwuje z daleka panią O i uzależnia dalsze działania od tego, czy się odwróci, czy nie, była taka niemęska.😐
On w ogóle był niemęski, w sensie kręgosłupa moralnego. Tylko ten gorset konwenansów go podtrzymywał, inaczej się rozpływał w galaretę.
Konwenanse i dziś mają się aż nazbyt dobrze.
Jednak nie aż tak :)
test
test