Miałem kiedyś straszliwą fazę na thrillery medyczne. Wiecie, Robin Cook i te klimaty. Tajemnicze zgony w szpitalu, skorumpowani lekarze, złowrogie spiski koncernów farmaceutycznych, wojskowi testujący na niewinnych broń bakteriologiczną i obowiązkowo jakaś szlachetna i młoda lekarka, która w swej naiwności zaczyna rozgrzebywać zamiecione pod dywan sekrety, by po licznych niebezpiecznych perypetiach doprowadzić do ujęcia winnych. Tymczasem wcale nie trzeba fikcji, żeby mieć dreszcze na plecach, wystarczy zagłębić się nieco w prawdziwą historię medycyny.
Chirurdzy i pacjenci
Jurgen Thorwald w „Stuleciu” i „Triumfie chirurgów” nie szczędził czytelnikom krwawych szczegółów i nerwowego oczekiwania na wynik nowatorskich terapii – niekiedy szczęśliwy, nader często jednak tragiczny. Jego bohaterami byli lekarze, śmiali ludzie, którzy w imię postępu (ale i osobistej chwały) przekraczali kolejne granice medycznej wiedzy. O ich pacjentach wiedzieliśmy niewiele, ot, imię, nazwisko, wiek, okoliczności zachorowania. Uwaga czytelnika skupiała się przede wszystkim na chirurgach, od których wiedzy i odwagi zależało zdrowie i życie pacjenta. W swej książce wydanej pierwotnie w 1971 roku Thorwald postanowił jednak złożyć hołd pacjentom, tym, którzy mieli odwagę poddać się pionierskim zabiegom, którzy zaufali lekarzom i którzy w większości przypadków nie żyli później dość długo, by nacieszyć się wejściem do historii nauki. Dzięki temu, że opisywał terapie stosunkowo nowe, opracowywane od lat czterdziestych XX wieku, miał dostęp do obfitych źródeł: nie tylko publikacji naukowych, ale także materiałów prasowych, przede wszystkim zaś mógł korzystać ze wspomnień i relacji uczestników przełomowych kuracji: lekarzy, ich współpracowników, samych pacjentów i ich rodzin. Dzięki temu nadał swej książce nowy, bardziej ludzki ton; obfituje ona już nie tylko w detale anatomiczne i techniczne, ale przedstawia też głębiej wahania, rozterki i motywy lekarzy, samych pacjentów i ich najbliższych, emocje towarzyszące operacjom, reakcje na porażki i sukcesy. Chirurdzy ze swą wiedzą, nowymi pomysłami i śmiałością, by je realizować, nic by nie zdziałali, gdyby nie ci zwykli ludzie, wyczerpani, obolali, bez szans na wyzdrowienie, którzy zdecydowali się im zaufać, choć zdawali sobie sprawę z niewielkich szans powodzenia nowatorskich sposobów leczenia.
Serce to narząd odporny
Niemiecki popularyzator zajął się dziedzinami stosunkowo młodymi – operacjami wrodzonych wad serca, przeszczepami i próbami stosowania sztucznych narządów. Jako pierwsze opisywane są próby leczenia tetralogii Fallota, wrodzonej wady serca, które ma otwór w przegrodzie międzykomorowej, a przez to nie zaopatruje organizmu w odpowiednią ilość tlenu. Kardiolodzy przed drugą wojną światową niewiele mogli zrobić dla dzieci z taką wadą. Przełomu dokonali doktor Helena Taussig i doktor Alfred Blalock; nie mogli jeszcze operować samego serca, ale opracowali metodę poprawiającą komfort życia pacjentów, a przede wszystkim wydłużającą im życie. I tu pojawiły się postacie Marvina Masona, którego rodzice z determinacją starali się pomóc synowi na wszelkie sposoby, i Eileen Saxon. Ich operowanie nie byłoby zresztą możliwe, gdyby nie doświadczenia zebrane przez Blalocka podczas wojny, kiedy operował żołnierzy rannych w serce i przekonał się, że jest to narząd odporniejszy, niż sądzili wcześniej chirurdzy. Wynalazek płucoserca natomiast sprawił, że możliwe stały się bezpośrednie ingerencje w serce – takie jak wszczepianie sztucznych zastawek. Mary Richardson, która jako pierwsza przeszła pomyślnie taką operację, czerpała z tego dumę: miała „świadomość, jak ważnym jest ogniwem rozwoju chirurgii”.
Walka z odrzuceniem
Ten rozdział to jednak tylko przygrywka przed pełnymi dramatycznych zwrotów partiami dotyczącymi przeszczepów nerek i serca. Uszkodzenie nerek, na przykład wskutek zapalenia, prowadzi do śmierci w męczarniach, gdy toksyny stopniowo zatruwają cały organizm. Holenderski lekarz Willem Kolff pod wpływem zgonu jednego ze swych pacjentów podjął próbę skonstruowania sztucznej nerki; jej głównym elementem była celofanowa kiszka do kiełbasy, przez którą przepływała krew. W środku wojny, w 1943 roku, udało się dzięki temu przejściowo obniżyć poziom mocznika we krwi Janny Schrijver, co stanowiło spory sukces. Ostatecznie jednak dziewczyna zmarła, podobnie jak kilkunastu innych leczonych w ten sposób chorych. Po wojnie zniechęcony brakiem zainteresowania w rodzinnym kraju Kolff przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, gdzie został pionierem dializowania. To jednak było jedynie doraźnym środkiem, coraz usilniej rozmyślano o przeszczepianiu nerek. W 1950 roku nową nerkę dostała Ruth Tucker, w 1951 roku Jacqueline Cedo (od skazanego na śmierć), w 1952 roku nerkę matki wszczepiono Mariusowi Renardowi – jego przypadek stał się pożywką dla prasy, opiewającej matczyne poświęcenie. Niestety we wszystkich tych przypadkach nastąpiła śmierć wskutek odrzucenia obcego narządu. W połowie lat pięćdziesiątych, gdy zaczęto lepiej zdawać sobie sprawę z mechanizmu odrzucania przeszczepu, pojawiły się nowe koncepcje, np. przeszczep od bliźniaka jednojajowego – w przypadku Edith Helm był to sukces, a kobieta zmarła dopiero w 2011 roku. Gorzej szło z przeszczepianiem narządów między bliźniętami dwujajowymi oraz bliskimi krewnymi: rodzicami, dziećmi, rodzeństwem. Koszmarne są opisy prób „zamrażania” systemu immunologicznego organizmu poprzez wielogodzinne naświetlania promieniami rentgena, co dawało pożądane rezultaty, ale groziło problemami wskutek napromieniowania. Nadzieję wzbudziły leki immunosupresyjne, te najwcześniejsze jednak były tak silnie toksyczne, że u pacjentów z trudem opanowywano komplikacje.
Olimpiada przeszczepów
O ile przeszczepy nerek nie budziły wątpliwości medycznych ani etycznych, o tyle pomysł przeszczepiania serca wymagał głębokiego przewartościowania poglądów: przekonania i lekarzy, i rodzin pacjentów, że o śmierci decyduje nie ustanie bicia serca, lecz śmierć mózgowa. Gdy to się udało, zaczęły się próby na ludziach – technikę wcześniej testowano na zwierzętach i tym bezimiennym psom, kotom, królikom i szympansom też należy się i miejsce w historii medycyny, i nasza wdzięczna pamięć. Nieudane operacje w Stanach Zjednoczonych zniechęciły tamtejszych lekarzy, co wykorzystał Christiaan Barnard z RPA, który przeprowadził w krótkim odstępie dwa przeszczepy: nowe serca otrzymali Louis Washkansky (zmarł po 18 dniach) i Philip Blaiberg (jego widać na okładce polskiego wydania „Pacjentów”). Sukcesy Barnarda, rozgłaszane przez sensacyjne artykuły w prasie, audycje radiowe i telewizyjne, podsyciły ambicje lekarzy na całym świecie, rozpętując istną „olimpiadę przeszczepów”, jak to ujął jeden z lekarzy. Doszło do tego, że pewien chirurg przeszczepił trzy serca w cztery dni! Philip Blaiberg stał się gwiazdą, „żyjącym symbolem zwycięskiego przeszczepienia serca”, człowiekiem dającym nadzieję tysiącom chorych. Przejął się swoją rolą do tego stopnia, że nawet gdy jego stan zaczął się pogarszać, robił dobrą minę do złej gry – udawał, że prowadzi normalne życie, mimo iż pojawiły się poważne komplikacje. Zmarł półtora roku po przeszczepie.
Ślepy zaułek?
Thorwald zostawia nas w roku 1970, kiedy z początkowej euforii lekarzy i pacjentów niewiele zostało. Przeszczepy z chirurgicznego punktu widzenia nie stanowiły problemu, nieuchronne jednak komplikacje i trudności w zwalczeniu reakcji odrzucania obcego organu nie zachęcały do kolejnych prób. Nadzieje wiązane ze sztucznymi organami, przede wszystkim sercem, też niekoniecznie się spełniły. Opowieść o śmiałych chirurgach i ich pacjentach, gotowych na wszystko, by uzyskać choćby minimalną szansę na przeżycie, kończy się mało optymistycznie. Nieliczni wierzyli, że w końcu uda się wszystkie trudności pokonać – i mieli słuszność, choć zajęło to wiele czasu. Dziś przeszczepy są powszechną praktyką, ograniczaną głównie trudnościami ze znalezieniem dawców. Ich pionierski okres przynosi jednak epizody tak dramatyczne, że schować się mogą fikcyjne historie. Thorwald, tym razem nie kryjąc się za pamiętnikami wymyślonego dziadunia, świetnie dobiera materiał, przeplatając obficie cytowane fragmenty źródeł własnymi komentarzami. Ta dominacja wspomnień, listów, artykułów prasowych nie pozwala zapomnieć, że poznajemy dzieje prawdziwych postaci, a nie fikcyjnych bohaterów. Sprawia, że głębiej angażujemy się emocjonalnie w kolejne przypadki, ciesząc się z sukcesów i przeżywając porażki. Choć nie jest to książka lekka i przyjemna, z trudem się ją odkłada.
Ja chyba jednak jestem za miękka ninja na takie kawałki. Już usuwanie kamieni poprzez penisa podziałało srogo na moją wyobraźnię, więc nie wiem czy jestem gotowy podjąć rękawicę :P Jeśli chodzi o transplantologię, to bardziej niż tysiąc słów przemawia do mnie słynne zdjęcie prof. Religi. To z sali operacyjnej.
Dobre zdjęcie warte tysiąca słów. No ale tutaj faktycznie hardkory, w stylu naświetlania pacjenta zwiniętego w kłębek przez 6 godzin kobaltem, masakra, albo przeszczepienia serca od szympansa.
A że sam lekturowo pozostaję w klimatach poniekąd mocno anatomicznych, to na razie Thorwald musi poczekać. Chyba w ogóle zrobię sobie przerwę od „Pod klątwą” i „wzmocnię” morale ciotką Poldi. A tak w ogóle, to pamiętam, jak pacholętami będąc, oglądaliśmy małą grupką „Encyklopedię zdrowia”. Z mieszaniną strachu, obrzydzenia i niezdrowej fascynacji :P
To chyba częsta faza w pacholęctwie, sam studiowałem atlas anatomiczny :) A ciotka Poldi niezła na przełamanie.
Tuż po atlasie anatomicznym była faza „Pamiętników Fanny Hill”. Do dziś pamiętam tę rozpalającą wyobraźnię nastolatków okładkę z gołą panią i porożem :P A z Thorwalda, to chyba najprędzej dotrę do detektywów :)
No nie wiem, czy te fazy się jakoś wiązały. Mnie tam fascynowała budowa żołądka i wątroby :D
Osobliwe :D
Zaiste, mają bardzo osobliwą budowę :D
A nie fascynowała Cię budowa szczura w sali biologicznej. po 4 latach siedzenia na przeciwko tych zwłok w formalinie, do dziś potrafię narysować organy wewnętrzne.
Pamiętam wypatroszonego gołębia. Szczura nie było. Ale najbardziej fascynowała mnie meduza z formalinie :)
Mnie się wydaje, że szczur był. Dopytam Eweliny – będzie pamiętała.
Szkielet królika, to owszem. I karpia :D
Ja już przy „Stuleciu” momentami wymiękałam przy co bardziej krwawych szczegółach, ale umiejętności pisarskich Thorwaldowi odmówić nie można (i nawet pasowała mi konwencja pamiętników wymyślonego dziadunia,). Będę mieć pamięci „Pacjentów”, tak na przyszłość!
Tu jest gorzej, bo mamy bardziej emocjonalny stosunek do pacjentów. Ale książka znakomita :)
Mnie takie opisy niespecjalnie ruszają – w sumie to sam nie wiem, czemu. Podobnie zresztą w filmach – mało jest rzeczy, które mnie odrzucają. A jak już, to raczej poprzez niepokazanie.
Ale samego Thorwalda mam od dawna w planach – już z 10 lat temu koleżanka z pracy polecała.
O widzisz, tyle lat książka w planach, a Ty ciągle fantastyka i fantastyka :P
Chyba zadowolę się Twoją recenzją, bo historie pacjentów to jednak za dużo na moje nerwy. Kiedyś oglądałam film „Coma” (b. dobrze zrobiony, nie powiem) i starcza mi do dzisiaj za medyczne thrillery.;)
Ale nie powiem, czytanie o tym, jak rozwijały się pewne obszary medycyny jest zawsze cenne. A o życiu po przeszczepie chyba wciąż mało się mówi, tymczasem to niezwykle ciekawe – choćby od strony komplikacji właśnie.
Ja kiedyś maniakalnie oglądałem różne seriale medyczne, szczególnie te z operacjami. Jednego nie znoszę, operacji oka, brr. Życie po przeszczepie teraz jest niewątpliwie łatwiejsze, ale chyba też mało komfortowe niekiedy – chętnie bym przeczytał coś na ten temat.
Oko – tak. Ja akurat źle znoszę widok narzędzi chirurgicznych wkładanych do dowolnego otworu ciała.;(
Mało komfortowe, czasem także dla dawcy.
Kiedyś oglądałam fascynujący program o biorcach serca – okazało się, że wiele osób przejmowało upodobania dawców. Niesamowita sprawa.
Ciekawe z tym sercem, bo teoretycznie nie ma po temu żadnych podstaw. Może to tylko sugestia?