„Ktoś we mnie” to najprostsza fabularnie i najmniej zaskakująca ze znanych mi powieści Waters. Nie ma tu nagłych zwrotów akcji, nie ma galerii bohaterów, których stopniowo poznajemy. Historia jest kameralna, a autorka jak zawsze świetnie kreśli tło – w tym przypadku angielską prowincję niedługo po drugiej wojnie, znękaną ograniczeniami i czekającą na nieuchronne zmiany. To wtedy czterdziestoletni doktor Faraday nawiązuje bliższe stosunki z mieszkańcami podupadłej rezydencji Hundreds Hill, a znajomość ta stanie się początkiem dramatycznych wydarzeń.
Cień dawnej świetności
Wezwany do cierpiącej pokojówki Faraday przekracza progi rezydencji po raz pierwszy od trzydziestu lat – bywał tam w dzieciństwie, gdy jego matka pracowała w Hundreds jako służąca. Kontrast między elegancją, jaką zapamiętał, a ruiną, którą ujrzał, by wstrząsający. Rodzina Ayresów też była już tylko cieniem dawnej świetności: wszyscy jej członkowie musieli pracować, by utrzymać dom. Młody Roderick, ranny podczas wojny, tyrał na folwarku, jego siostra Caroline, wzięła na siebie obowiązki domowe i opiekę nad matką. Doktor zaczyna coraz częściej bywać w Hundreds, zacieśnia znajomość z gospodarzami, proponuje nawet, że zajmie się leczeniem niesprawnej nogi Rodericka. Atmosfera zagęszcza się jednak, gdy podczas przyjęcia dla sąsiadów pies Caroline atakuje dziecko. Co było przyczyną nagłej agresji i dlaczego w tym samym czasie Roderick zaczął się niepokojąco zachowywać?
Duch, serio?
Tak zawiązana fabuła mogła pójść w wielu kierunkach. Napięcie mógł wygenerować wiejski lekarz, na dodatek syn dawnej służącej, poślubiający panienkę z dworu – jasne, nieco to w typie „Trędowatej”, ale czemu nie? Mogła się pojawić jakaś rodzinna tajemnica, mogły się nasilać problemy psychiczne młodego Ayresa, jego siostra mogła szukać sposobów na wyrwanie się z pełnej wspomnień przeszłości ruiny albo przeciwnie – szukać sposobów na jej uratowanie. Mogliśmy wreszcie oczami doktora obserwować nieuchronny schyłek ziemiańskiej rodziny: co zresztą faktycznie robimy, choć w konwencji, która wyjątkowo mi nie pasuje, czemu dawałem już wyraz wcześniej. Waters postanowiła bowiem pójść w opowieść o nawiedzonym domu, z duchem agresywnym i dążącym do destrukcji. Tajemnicze wydarzenia, począwszy od wypadku na przyjęciu, przez nasilenie dziwnych objawów u Rodericka po ostateczną katastrofę, autorka wiąże z zamieszkującą ponurą rezydencję nieokreśloną, złowrogą siłą (wyczuwaną zresztą przez młodziutką pokojówkę, która twierdzi, że „tu siedzi złe”, i która jest oczywiście ignorowana, do czasu). Jak to w tego typu historiach bywa, logicznego wyjaśnienia się nie doczekamy, złośliwie stwierdzę, że zapewne ów duch dworu Hundreds po prostu nie mógł znieść myśli o deklasacji rodziny i wolał położyć gwałtowny kres jej istnieniu, niż patrzeć na upadek. Niestety nawiedzone domy, stukanie w ścianach i samoczynnie uruchamiające się dzwonki wywołują u mnie głównie ziewanie zamiast dreszczy strachu – zdecydowanie nie jestem wielbicielem takich klimatów, więc gdy „duch” wysunął się na pierwszy plan, powieść zdecydowanie straciła w moich oczach.
Stara i nowa prowincja
Nie jest to jednak książka zła, na to Waters jest pisarką zbyt utalentowaną i doświadczoną. Świetny jest portret prowincjonalnej Anglii niedługo po drugiej wojnie, gdzie życie powraca w zwykle koleiny, chociaż widać oznaki nieuchronnych zmian, końca starego świata, czego symbolem są kwaterunkowe domki stawiane na ziemi, którą muszą wyprzedawać Ayresowie. Zubożałe ziemiaństwo ustępuje miejsca (i swoich rezydencji) rzutkim finansistom i rozmaitym dorobkiewiczom z pieniędzmi, ale bez klasy (co dobitnie pokazuje feralne przyjęcie w Hundreds). Bardzo udana jest postać głównego bohatera, starego kawalera, opisy jego pracy i konkurów o Caroline, też zresztą nieźle przedstawioną młodą kobietę, energiczną, ale zmęczoną daremnością starań o utrzymanie starego domu, troską o matkę i brata, niezdecydowaną, czy zerwać z dawnym życiem, czy próbować je jakoś zreanimować. Spacerowe tempo fabuły nie musi wszystkim odpowiadać, ale naprawdę czyta się z zainteresowaniem, a niepokojące (w teorii) sceny w Hundreds równoważone są świetnymi epizodami, na przykład balem lekarzy i pielęgniarek czy dramatyczną wyprawą do chorego z zapaleniem wyrostka. Na tle wcześniejszych powieści Waters „Ktoś we mnie” wypada moim zdaniem raczej blado, ale wciąż pozostaje książką na poziomie. A jeśli lubicie poltergeisty, nie będziecie narzekać.
Taa, znowu będzie wpis nie czytałam a się wypowiem :-( Wiesz co, tak ogólnie, to przyznam, że jestem wielbicielką „Muskając aksamit”, do tego stopnia, że przeczytałam w oryginale i było jeszcze lepsze. Inne książki mnie raczej rozczarowały (*sprawdzić czy „Złodziejka” aby na pewno) i jakoś potem już zaniechałam lektury tej autorki . Ale ja nie o tym, tylko czy tobie to co piszesz o kreśleniu tła nie kojarzy się z klimatem Agathy Christie? Konkretnie tych jej książek powojennych, np. „4:50 z Paddington” albo „Pora przypływu”. Bo noszsz normalnie jakbym tę atmosferę łapała.
Mnie Waters raczej nie rozczarowuje, może tu i ówdzie, ale jako autorkę bardzo ją cenię. A klimat powojennej prowincji jest jak najbardziej jak z Christie, podejrzewam, że Waters czerpała z najlepszych :)
Przeczytałam z przyjemnością ten wpis, autorki nie znam, coś jej mam na czytniku, no i … no i mam.
Jak masz, to poczytaj, nie stracisz czasu.
Jak masz „Muskając aksamit” to czytaj bez wahania, bardzo polecam, choć opinie w sieci są podzielone (tzn. nie wszyscy podzielają mój entuzjazm), ale moim zdaniem jednak warto – jakbym miała zrobić listę najlepszych książek przeczytanych w ostatnim 20-leciu, to by się znalazło w pierwszej dziesiątce. Ja może źle napisałam, że inne rozczarowują, po prostu jakoś nic na mnie nie zrobiło ąż takiego wrażenia jak ta pierwsza pozycja, choć co do „Złodziejki” się waham.
Ja najwyżej stawiam Pod osłoną nocy, Muskając ma masę wdzięku i świeżości, ale też sporo potknięć debiutu. I tak każdą warto przeczytać, literatura na poziomie nie urągająca inteligencji czytelnika :)
Nie przestaję powtarzać, że literatura to kwestia gustu, mnie właśnie „Pod osłoną nocy” nie podeszło jakoś i zaprzestałam dalszej lektury Waters. Może bardziej mi pasowały te wiktoriańskie klimaty, ja chyba wspominałam o mojej słabości do XIX w. Ale fakt, wygląda na to, że autorka w pewnym momencie przestała publikować, szkoda.
Ja miałem wrażenie, że w tych klimatach wikoriańskich ona była w zbyt dużym stopniu zależna od takiego, powiedzmy, Dickensa. Zakończenie Złodziejki godne jego pióra i skłonności do komplikowania fabuły :) Pod osłoną nocy raz, że świetnie skonstruowane, dwa, że miałem wrażenie, że autorka wybiła się na dużo większą samodzielność.
Taaa, no właśnie dlatego co do „Złodziejki” się waham. Wiesz, jakoś mi Dickens nie przyszedł do głowy, jako skojarzenie z Waters ale może coś być na rzeczy. Uwielbiam XIX wiek w literaturze ale Dickensa akurat może nie bezgranicznie, delikatnie mówiąc, więc mogłam tropu nie rozpoznać :-) Przyznaję oraz biję się w pierś, że przez to mogę mieć trochę skrzywiony odbiór, jak mi autorka poza schemat utrwalony wyłazi, gdyż Velveta wielbię mimo jego możliwych wad :-)
Aksamit jest ujmująco świeży i taki młodzieńczy, bardzo mi się to podobało, mimo wad debiutu. Dickens tak mi się nasunął pierwszy z brzegu, ale wielu wiktoriańskich autorów wykorzystywało te wszystkie fabularne zwroty akcji, wypisałem je zresztą w recenzji swego czasu.
Treści nie znam, ale klimat Christie to nawet po okładce czuję. Piękna jest.
Okładki wszystkich Waters z tamtego wydania są cudnej urody, ale ta chyba faktycznie jest w czołówce.
Widzę, że naprawdę lubisz tę autorkę.;)
Jeśli sięgnę, to po „Pod osłoną nocy”, bo ją mam.
Zastanawiające, że pisarka od 2014 r. nic nowego nie wydała.
Pod osłoną nocy to świetny wybór. Waters mi wyjątkowo pasuje, i akcja jest, i zaskoczenie, no i świetne tła historyczno-społeczne. A to milczenie też mnie martwi, mam nadzieję, że nie zamierza zarzucić pisania, szkoda by było.
Próbowałem na szybko sprawdzić, czemu milczy, ale nic nie znalazłem. Tylko że skupiła się na adaptacjach scenicznych i filmowych swoich książek. No i dostała OBE za zasługi dla literatury.
Pozostaje czekać.
Przejrzę dzisiaj półki w poszukiwaniu Pod osłoną nocy, może akurat chwyci, bo nie mam smaku na nic.;(
Powodzenia :)
Czytalam te ksiazke juz kilka lat temu, zapadla mi w pamiec, glownie ze wzgledu na zakonczenie, moim zdaniem rozwiazanie wcale nie bylo mistyczne, ale kiedy napisze, kto moim zdaniem za tym stal (zaznaczone to bylo miedzy wierszami;), to bedzie spoiler
Czyżby mi coś umknęło?
Moge zaspoilerowac?
Mnie jak najbardziej.
Wg. mnie, to dr Faraday stoi za wszystkim:)
No raczej nie miał możliwości nic zainscenizować, chyba że wszystkim domownikom podawał grzybki halucynogenne :)
Czytałem, ale nic nie napisałem. „Za ścianą” nie doczekało się notki i w związku z tym mam tylko mgliste wrażenie o czym to. I że było tak jak piszesz, świetne fragmenty, ale i sporo nic nie wnoszących dłużyzn. Całość jednak na plus. I rzeczywiście okładki tych wydań świetne. Lepsze od standardu z kobiecymi postaciami ze stocka :)
PS. Ja tak rankiem, bo nie wiem jak u Was, ale mnie porywisty wiatr nie pozwala spać :(
Czytałem Waters … miało być :)
U nas wiatr zabrał prąd o 22, oddał koło trzeciej nad ranem, więc musiałem wstać powyłączać światła, nakarmić koty itepe :) Rozumiem Twój ból. A Za ścianą to ostatnia Waters jaka mi została, pewnie za rok przeczytam, żeby nie przesadzić.
Okładki rzeczywiście klimatyczne, akurat osobiście niestety mam wersje „z kobiecymi postaciami ze stocka” (nb. ubolewania godny trend), te wyglądają dużo lepiej. Ciekawe, kto to projektował? U nas też wicher był, ale na szczęście ze szkód to wywaliło tylko toitoia należącego do ekipy remontującej podwórze.
Tę serię dla Prószyńskiego Anna Pol. Wywalony toitoi może nie jest efektowny widokowo, ale węchowo pewnie zapewnia sporo wrażeń :P