Rodzina od kuchni (Anya von Bremzen, „Szarlotka Lenina”)

Szarlotka LeninaNie dane mi było nigdy (może na szczęście) popróbować kuchni radzieckiej. Wystarczy, że szkolna wycieczka do Wilna na początku lat dziewięćdziesiątych dostarczyła pod tym względem wrażeń mocno wstrząsających: w eleganckim hotelu karmiono nas gliniastym razowcem, do którego za jedyny dodatek służył pełen chrząstek salceson. Pojęcia nie mam, co dostawaliśmy na obiad, ale wszyscy potem dojadaliśmy na mieście, a hitem był bar mleczny, w którym na zapleczu stała maszyna do smażenia naleśników zaopatrzona w taśmociąg!

Gospodarka niedoboru

To jednak, co turystów bawiło lub denerwowało swoją egzotyką, dla milionów obywateli ZSRR było codziennością: stałe niedobory, kilometrowe kolejki, brak opakowań, a okresowo kartki. Kulejąca gospodarka nie nadążała z dostarczaniem nawet podstawowych artykułów żywnościowych, a dystrybucja tych ich niewielkich ilości, które były dostępne, stawała się narzędziem kontroli politycznej: wielkie ośrodki przemysłowe, największe miasta uprzywilejowywano kosztem wsi czy mniejszych miast – co w sytuacjach ekstremalnych prowadziło do masowego głodu. Z siedmiu dziesięcioleci istnienia Związku Radzieckiego każde miało swoją specyfikę kuchenną, odzwierciedlającą sytuację polityczno-gospodarczą i aktualne prądy ideologiczne. Bo w ZSRR nawet kwestie gastronomiczne miały służyć kształtowaniu społeczeństwa zgodnie z planami władz. W radzieckim chaosie nic z tego nie wyszło, w dziedzinie żywienia panował taki sam bałagan jak we wszystkich innych; władza miała swoje sekretne sklepy zaopatrzone we wszystko, a szary obywatel musiał kombinować, żeby wykarmić rodzinę.

Za czym kolejka ta stoi…

Bez wątpienia natomiast władzy radzieckiej udało się jedno: zniszczyć klasyczną rosyjską kulturę kulinarną, opiewaną w literaturze, której symbolem przewijającym się przez całą książkę Anyi von Bremzen jest kulebiak: wysoki, wielowarstwowy, nadziewany różnościami i pięknie zdobiony. Na dziesięciolecia mroczny przedmiot pożądania, nie do przygotowania z nędznych produktów i w kuchniach komunalnych mieszkań. Po rewolucji obywatele mieli zostać uwolnieni z przyziemnej troski o jadło, żywić się w stołówkach i jadłodajniach, a zaoszczędzony czas przeznaczać na budowę nowego społeczeństwa, tymczasem spędzali je w kolejkach po wszystko.

Oczeried’ (kolejka) spełniała rolę egzystencjalnej kładki nad przepaścią, łącznika między osobistymi pragnieniami a zbiorową dostępnością uzależnioną od kaprysów scentralizowanej dystrybucji. Był to jednocześnie sposób porządkowania socjalistycznej rzeczywistości, pełen adrenaliny krwawy sport oraz specyficznie sowiecki los, mówiąc słowami pewnego socjologa. Albo pomyślmy o oczeriedi jako metaforze drogi życiowej obywatela: rozpoczyna on stanie w kolejce od działu rejestrowania urodzin, a kończy na liście oczekujących na przyzwoite miejsce na cmentarzu.

Saga kuchenna

„Szarlotka Lenina”, mimo nieciekawego tytułu i takiejże okładki, to barwne i wciągające wspomnienia rodzinne autorki z czasów radzieckich. Począwszy od lat dwudziestych, opowiada o swojej rodzinie, osią tej sagi czyniąc kwestie kuchenne: co gotowali, jak sobie radzili w trudnej rzeczywistości, jak się przystosowywali. Dziadkowie ze strony matki: odescy Żydzi, dziadek wojskowy wywiadowca; babka po mieczu: „wojenna wdowa ze skłonnością do wódki, klnąca, grająca w bilard i karty, a do tego czynna zawodowo (urbanistyka) i jeszcze czynniejsza w życiu miłosnym”. Matka Ani: wielbicielka Prousta, dysydentka programowo nieprzyjmująca do wiadomości istnienia ZSRR, do tego stopnia, że nie pozwalała córce uczyć się w przedszkolu wierszyków o Leninie. Ojciec: lekkoduch ze skłonnością do alkoholu, zatrudniony do czasu w instytucie zajmującym się konserwacją mumii Lenina. Iście wybuchowa mieszanina. Bremzen (która w 1974 roku wyemigrowała z matką do Stanów Zjednoczonych, gdzie została autorką książek i programów kulinarnych) jak wytrawna kucharka łączy składniki: rodzinne wspomnienia i anegdoty z informacjami o historii i życiu codziennym w ZSRR, doprawiając wszystko humorem, odrobiną goryczy i melancholii. Czyta się to znakomicie, w czym duża zasługa tłumaczki, Aleksandry Czwojdrak, która opatrzyła też książkę użytecznymi przypisami. Książka o dziejach państwa i rodziny z perspektywy kuchni nie byłaby pełna bez przepisów na dania, które symbolizują poszczególne dekady dziejów radzieckich: kulebiaka, gefilte fisz, blinów czy barszczu – w autorskich wersjach – a przede wszystkim bez nieśmiertelnej sałatki Olivier, bez której nie mogło się obyć żadne radzieckie przyjęcie: wariacji na temat znanej nam sałatki jarzynowej, tyle że z dodatkiem mięsa lub wędliny, zależnie od tego, co akurat rzucili do sklepu. Obowiązkowo z kwaśnym majonezem „Prowansal”, gdyż kapitalistyczny „Hellmann’s” zdecydowanie psuje smak warzywno-mięsnej kompozycji swoją słodyczą.

Anya von Bremzen, Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej, tłum. Aleksandra Czwojdrak, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2016.

O książce pisała też Czytanki Anki.

(Odwiedzono 1 218 razy, 3 razy dziś)

18 komentarzy do “Rodzina od kuchni (Anya von Bremzen, „Szarlotka Lenina”)”

  1. Do dzisiaj ciepło wspominam lekturę tej książki.

    Z kuchni rosyjskiej – marzą mi się prawdziwe bliny. I w ogóle jestem zdania, że znalazłoby się sporo potraw, które Polakom by przypadły do gustu, mamy raczej dość podobne smaki.

    Natomiast będąc w Wilnie jadłam chyba pierogi i najbardziej zapamiętałam smak śmietany – był nieziemski.;)

    Odpowiedz
    • Szkoda, że ta Szarlotka przepadła, chyba tylko Ty o niej pisałaś.
      Na bliny to do dobrej restauracji, ten przepis z książki wygląda na dość skomplikowany, o ile pamiętam. Natomiast wspólnota smaków na pewno, szczególnie tych kresowych. Z Wilna pamiętam te naleśniki, chyba z nadzieniem do ruskich, poza tym mandarynki i ten nieszczęsny salceson. Ciekawe, co nam dawali na obiad, skoro tak zupełnie to wyparłem.

      Odpowiedz
  2. Ech, te majonezy! No wiadomo, że Kielecki, ale słyszałem też o innych regionalnych małmazjach i aż mam chęć na test porównawczy, tylko materiału brak :P Co do tworzenia zupy z gwoździa, to nasze Mamy też osiągnęły w temacie biegłość nie byle jaką. Moja, w pośpiechu zostawiona bez składników na cokolwiek i tak zawsze czeka z czymś gorącym na stół. Cuda! :D

    Odpowiedz
    • Jeszcze lepszy jest Kętrzyński, ale u nas nie do dostania, niestety. Mam wrażenie, że jednak naszym babciom i mamom było trochę łatwiej, przynajmniej ziemniaków nie brakowało, dziadek ze wsi parę jajek podrzucił albo i kawałek schabu i jakoś szło.

      Odpowiedz
      • Gdzieś, kiedyś czytałem bój zażarty, internetowy o majonezach właśnie. I był na placu, oprócz tu wymienionych, jeszcze jeden zawodnik, ale nie pomnę jego miana :( A za PRL-u to jeśli nie dziadek, to instytucja tzw. baby ze wsi ratowała miastowe gospodynie, wożąc jaja i rąbankę jak za Niemca, pod paltotem. Słynne, tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam, nie wzięło się znikąd :)

        Odpowiedz
          • Myśmy ogólnie byli na wsi, więc też nie :P A człowiek jakoś tego niedostatku nie zauważał. Tu się poszło na czereśnie, tu się zagryzło zieloną papierówką i tak wiosna, lato i jesień zlatywały. A zimą chleb z masłem i cukrem (jak był) i też uszło :) Za „słodyczami” made in PRL ponoć nie przepadałem i wykupione (bo szkoda kartek) albo leżały aż zbielały, albo trafiały do brzuszków koleżeństwa :)

            Odpowiedz
  3. Tak, książka najwyraźniej przepadła, a miała szansę stać się przebojem. Śmiem twierdzić, że okładka trochę o tym przesądziła.;(
    Salceson – wiem, że dzisiaj niektórzy się tym zajadają, mnie jakoś nie kusi.;( Musiałabym jeść z zamkniętymi oczami.;(

    Odpowiedz
    • Mam wrażenie, że cała ta seria jakoś przechodzi bez echa, mimo sporej liczby recenzji blogowych – które się jednak skupiają na wybranych kilku tytułach.
      Salceson odpada, chociaż ponoć dobrze zrobiony to zupelnie coś innego niż to, czym próbowano mnie karmić w dzieciństwie. Ale uraz mam zbyt duży :P

      Odpowiedz
  4. W moich bibliotekach seria Mundus cieszy się popularnością, na książkę o Danii były liczne zapisy.;) A jest tu przecież tyle innych fajnych tytułów.
    Mnie nie próbowano karmić salcesonem, ale wygląd zawsze mnie jakoś odstręczał. Podobnie jak samo napomknięcia o śledziu w śmietanie, jakie trafiały się w podręcznikach do rosyjskiego – a jak już spróbowałam, to oderwać się nie mogłam.;) Ale oczywiście wolę w majonezie, niekoniecznie Prwansalu.;)

    Odpowiedz
  5. W mojej czytance w podstawówce był śledź.;) Innych specjałów nie pamiętam, a przecież o zakupach albo rodzinnym obiedzie/kolacji musiała być mowa.

    Odpowiedz
  6. Ach, kuchnia radziecka! Pamiętam, pamiętam! Do ZSRR jeździłam od lat 70-tych, jeszcze mikrym pacholęciem będąc (to dawne ZSRR to także Mińsk, Tbilisi, Samarkanda, Buchara, Wilno itp. itd), i miałam okazję jadać zarówno to co zwykli Rosjanie mieli w domu, jak i to co podawali w hotelach dla innostrańców, do których taki zwykły Rosjanin wstępu nie miał, no chyba, że był dygnitarzem, albo wysoko postawionym wojskowym. Dziwiło mnie , że w porze obiadu restauracje były zamknięte, bo przecież pracownicy też musieli iść na obiad.:-)))) W ZSRR jadłam po raz pierwszy kawior, i pierwszy raz piłam kwas chlebowy, ach, jakie to było smaczne. Najbardziej smakowały mi zupy, takie domowe szczi, albo solanka. A nasza „ciocia Lena” miała całą lodówkę wypakowaną sieljodką, i taką piękną złotą zastawę, i cały dom w kolorach złotym i bordowym, i dywany na ścianach..:-)))) I funkcję pułkownika w pewnym ważnym urzędzie, dzięki czemu i po upadku komunizmu nieźle sobie radziła, jej syn miał kilka sklepów monopolowych w Moskwie. Pamiętam rosyjskie Bieriozki, gdzie kupowaliśmy dla Rosjan towary, których oni sami sobie kupić nie mogli, bo nie mieli tam wstępu. Och, otworzył mi się worek ze wspomnieniami:-)))

    Odpowiedz
  7. Nie byłam świadoma istnienia serii. Uwielbiam rosyjską kuchnię – w Petersburgu żywiłam się blinami z takich kiosków na ulicach – za to bliny były z kawiorem. Cudowne. Z kawiorem były niestety najdroższe, ale miałam oszczędności, bo w muzeach i pałacach bilety wstępu dostawałam bez pytania dla grażdan (dla innostancew są wyższe ceny). Nie ma to jak swojska wschodnia uroda.
    Muszę przeczytać. Mówicie, że biblioteki mają? Jakoś nie widzę e-booków, a na papierze nie kupię.

    Odpowiedz
    • Seria jest bardzo urozmiacona i chyba już dość spora, niestety bez ebooków, o ile wiem. Może wydawca uznał, że się nie opłaca.
      Bliny z kawiorem? Czysta rozpusta, ale w obliczu oszczędności na biletach to faktycznie nie było sobie co żałować. Chociaż ja za kawiorem nie bardzo :P

      Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.