Energia, jaką poświęcam na to, żeby nie czytać bestsellerów, z pewnością jest godna lepszej sprawy. Z rzadka się nadłamuję, bo a nuż miliony nie mogą się mylić i umknie mi, nie powiem, że Dzieło, ale może przynajmniej sympatyczne czytadło. Najłatwiej nadłamać mnie drukując na okładce, w recenzjach i omówieniach, że książka jest ciepła i pełna humoru. Na zabawne to jestem Wenclów pies. Jakiś czas temu dałem więc szansę powieści z nurtu prowansalskiego, z tych co to Amerykanin w średnim wieku zaczyna poszukiwać sensu i osiada na malowniczym, przepraszam za słowo, zadupiu, najlepiej francuskim, bo to dla takiego i egzotyka, i zarazem niezbyt daleko od cywilizacji. Ot, kilka godzin lotu przez ocean.
A potem jest jak w dobranocce o Marcelim Szpaku: znaczy
bohater dziwi się światu, a świat dziwi się bohaterowi.
Z zetknięcia tych zdziwień, zdaniem autorów i wydawców, powstawać mają te ciepłe i pełne humoru bestsellery: ciepło jest w nich o tyle, że w Prowansji przez część roku panują upały, a humor polega na tym, że cudzoziemiec nie zna miejscowego języka, więc prosi w sklepie o oczy zamiast o jajka. Naciąłem się raz i wystarczy. Nigdy więcej Amerykanina w Prowansji. Stop. Sprawdziłem, autor inkryminowanego dzieła jest Brytyjczykiem. To też źle o nim świadczy, aczkolwiek zaszłości historyczne wiele tłumaczą.
Co innego jednak, gdy o Prowansji pisze Francuz i to na dodatek wspominający własne dzieciństwo wśród prowansalskich wzgórz. Pomyśleć, że mógłbym nigdy nie trafić na Marcela Pagnola i jego Chwałę mojego ojca. Zamek mojej matki, gdyby nie rzucona mimochodem wzmianka znajomej czytelniczki. Obejrzana w księgarni okładka pyszniła się pochwałami, jakim to klasykiem humoru jest autor, znany dramaturg i reżyser, i jak to wkroczymy z nim w magiczną krainę dzieciństwa (czerwone światełko zaczęło migać ostrzegawczo), oraz rysunkiem Sempégo (lampka nieco przygasła). Wciąż niepewny, kwestię wydatkowania 34,90 zł zwaliłem na barki Świętego Mikołaja. Staruszek potrząsnął kabzą, a ja przyciśnięty bożonarodzeniowym weltschmerzem zabrałem się do lektury.
Marcel Pagnol wychował się w Prowansji. Jego ojciec, nauczyciel, do spółki ze szwagrem kupił dom na wsi, czy raczej daleko za wsią. Marcel z rodziną ma wyjechać tam na wakacje. Najpierw są stosowne przygotowania, kupowanie mebli, plany, aż wreszcie zaczynają się wakacje. Marcel i jego brat poznają dom, ogród, wypuszczają się za ogrodzenie. Zabawy w Indian, łapanie owadów i wreszcie wielkie marzenie o tym, by wraz z ojcem i wujem wybrać się na polowanie. Łowiecką epopeję wieńczy niecodzienny sukces, Marcel zaś nawiązuje wspaniałą
przyjaźń z wiejskim chłopcem.
Mały mieszczuch imponuje koledze swoją szkolną wiedzą, chłopski syn zadziwia go znajomością przyrody. Razem zastawiają sidła na ptaki i zapuszczają się w dzikie ostępy. Koniec wakacji i wyjazd do miasta jawią się Marcelowi jako coś w rodzaju końca świata, któremu koniecznie i wszelkimi sposobami należy zapobiec.
Trudno jednak wierzgać przeciwko ościeniowi, obowiązki wzywają do miasta. Na szczęście cała rodzina przywykła do życia wśród natury, Pagnolowie więc wracają do swego wiejskiego domu w każdy weekend, zawdzięczając tę możliwość kobiecej przebiegłości matki. Ona też zaczyna zajmować więcej miejsca we wspomnieniach syna jako czuła opiekunka, ale i osoba, którą należy się opiekować, szczególnie podczas uciążliwych wypraw na wieś – piechotą i z licznymi bagażami. Matce poświęcone są piękne słowa na zakończenie opowieści. Reszta najbliższych też portretowana jest z miłością, ale i leciutkim sarkazmem; są bliscy, najmilsi na świecie, ale nie znaczy to, że nie mają wad i słabostek.
Dawno nie czytałem takiej książki.
Rozkosznej. Smakowitej. Pachnącej. Jakkolwiek banalnie to brzmi. Pachnie wyschniętą ziemią, upałem, wreszcie, a może przede wszystkim – jak to w Prowansji – ziołami. Bohaterowie smażą sobie w plenerach kotlety na żarze z rozmarynu. Z rozmarynu! A jeszcze dokoła cząber, tymianek, lawenda. I na dodatek w tle grają im cykady. Naprawdę ciężko było się otrząsnąć z oszołomienia tymi opisami, szczególnie że za moim oknem sikorki bogatki kłóciły się w karmniku o ziarna słonecznika, a z ziół dostępna była co najwyżej herbatka miętowa i suszony majeranek.
Wyglądam niecierpliwie kontynuacji wspomnień Pagnola, mam nadzieję, że Wydawnictwo Esprit nie każe mi długo czekać.
|
W takich mniej więcej warunkach czytało się o lecie w Prowansji. |
Marcel Pagnol, Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki, tłum. Paweł Prokop, Małgorzata Paszke, Wydawnictwo Esprit 2010.
Zapraszam do przeczytania
- Zioła prowansalskie rok później (Marcel Pagnol, „Czas tajemnic”)
- Wyprawa po Piękną Piekarzową (Marcel Pagnol, „Żona piekarza”)
- „Kobieta, która wymyka się swej kobiecości” (Colette, „Narodziny dnia”)
- „Dom dźwięczny, suchy i chrupki jak chleb jeszcze ciepły” (Colette, „Dom Klaudyny”)
- Klaudyna tęskni (Colette, „Klaudyna powraca”)
- Świat dawno miniony (Laurie Lee, „Jabłecznik i Rosie”)
- Ostatnie lato dzieciństwa (Ewa Nowacka, „Kilka miesięcy, całe życie”)
(Odwiedzono 399 razy, 3 razy dziś)
Like this:
Like Loading...
Kolego, kolega się marnuje w aktualnej pracy! Pisać należy, a nie walczyć z zakutymi łbami niektórych ;)
Bardzo obrazowa recenzja, zachciało mi się wręcz natychmiast wyskoczyć w celu zakupienia książki :D
Czytaj więcej i pisz więcej ;)
Kolega nigdzie się nie marnuje. Żeby kolega nie walczył, to cała blogosfera mogłaby sobie co najwyżej instrukcję na proszku do prania poczytać:P
Łatwo powiedzieć, żeby czytać więcej. Jutro przejażdżka komunikacją wiejską, ślisko ma być i pewnie będzie obsuwa. Dołożę sobie dodatkową książkę do plecaka:)
Jak nic przegapiłabym ten tytuł. Bez Twojej notki. A że uwielbiam wspomnienia okresu przedwojennego to coś dla mnie. Dzięki za tak obiecujący trop :)
Polecam się łaskawej pamięci.
Pagnola czytałam w wakacje „ona piekarza” – bardzo mi się podobała ta mała książeczka w formie dramatu.
Twój styl jest bardzo miły w czytaniu. Nie cierpię tego określenia, ale Tobie napiszę na zachętę – masz lekkie pióro.:)
Nie przestawaj czytać i pisać.
Dzięki, Kalio. To nie jest lekkość pióra, tylko długie lata terminowania, ale dobrze, że się czasem przydają takie nabyte umiejętności:)
Bardzo podoba mi się Twój styl pisania. Taki jak lubię, z dozą satyry, ale nie przesadzający i z humorem. :)
A po książkę sięgnę z przyjemnością.
Dzięki:)
Ach Prowansja mi się marzy, zwłaszcza gdy mi dzieciak katarzy…a katarzy też nie daleko już stamtąd jak się nie mylę…zapisałam tytuł i zapraszam do mnie na kawę http://ksiazkacafe.blog.onet.pl/
ach jejku!! moja kochana, cudna Prowansja – nie doczekam Mikołaja!!! Uwielbiam i tęsknię, więc może na otarcie łez poczytam.
moje słońce i radość, moje ukojenie, moja Prowansja!… aż mi zapachniało … i lawendą do tego!!!
Dziękuję. Link działa, a i „Żona piekarza” jakby mniej szczerzy kły :-))
Nie wim ja na Was ale na mnie spada seria skojarzeń w związku z samą okładką. Pan raczy recenzować tylko książki za zotówkę najwyżej bym nie posłała całego domu z torbami.
No przecież zwykle recenzuję książki za złotówkę:) A jak raz się trafiła nówka z księgarni, to zaraz marudzenie:P
Pagnola czytałam kiedyś w oryginale i pokochałam bez pamięci. Dlatego z obawą sięgałam po polskie wydania – a nuż je w przekładzie zniszczyli? Na szczęście nie! Kupuję wszystko co wydają i pochłaniam na nowo. U nikogo nie ma takiego klimatu, choć znam ludzi, którzy uważają te książki za naiwne. Dla mnie to „ulubiona półka”.
Naiwne? Biedni ludzie :P
Dobry wieczór, przypadkiem weszłam na te stronę i… zostaję :) Pod wpływem Pańskiej recenzji zakupiłam obie części wspomnień z dzieciństwa Pana Pagnola i coś czuję, że to będzie świetna lektura na nadchodzące lato. Śledzić będę również Pańskiego bloga, z przyjemnością! Pogonie pozdrawiam!
Bardzo mi przyjemnie, proszę się rozgościć :)