Lektura antologii „100/XX” dostarcza wielu zdziwień i odkryć, na przykład takich, że Maria Konopnicka też należała do reportażystów. Podczas swego pobytu we Francji w 1900 roku wysyłała do warszawskiej prasy „obrazki” z Normandii, pisane co prawda dla chleba, ale wnikliwe, przepełnione ciekawością wobec nowych ludzi i zjawisk, nie pozbawione też walorów literackich. Rzecz jest ze wszech miar warta uwagi i szkoda wielka, że popadła w zapomnienie.
Życie na wybrzeżu Normandii od zawsze związane jest z morzem i na morzu się opiera.
Lud tu zahartowany przez klimat i ciężką pracę, konserwatywny i bogobojny. Uczestniczymy w życiu wioski, gdzie podział ról jest bardzo wyraźny. Mężczyźni wyruszają na połów i lepiej, żeby wyprawa była udana, gdyż wartość mężów w oczach kobiet zależy od zysków, jakie przynoszą. Mąż zarabiający ma szacunek żony, smaczne kąski i uśmiech kobiety. Mąż pechowy w finansach, mniej zaradny, traktowany jest z lekceważeniem. Czekające na lądzie kobiety – jeśli wierzyć Konopnickiej – myślą wyłącznie o zyskach, rentach, wpływach z ubezpieczenia na życie.
Rybaczka normandzka nie powierza morzu „swego człowieka” bez ścisłej gwarancji. Asekuruje go ona prawie że w dzień ślubu, prawie że w chwili, kiedy się on wraz ze swoją barką, sieciami własnością jej staje, i poza całym przywiązaniem patrzy na niego jak na przedmiot, który nie tylko za życia, ale i po śmierci korzyść jej jeszcze przyniesie.
Okropnie to brzmi, szczególnie z punktu widzenia mężczyzny, chociaż Konopnicka próbuje tuszować ten zgrzyt zapewnieniami, że
Normandki przecież kochają swych mężów
(„Nie znaczy to wcale, że mère Toutaint nie kochała père Toutaint. Bynajmniej! Kocha go bardzo. Zawsze jednak błogo pomyśleć, że i śmierć nawet sama zysk jej jakowyś przyniesie” – mało to przekonujące, czyż nie?). Z tekstu wynika zresztą, że nad mężów przedkładają synów, za którymi tęsknią i których szczerze opłakują, gdy przepadną na morzu.
Konopnicka traktuje Normandczyków inaczej, niż się spodziewamy.
Nie pochyla się troskliwie nad ich ciężką dolą, nie uderza w ckliwe nuty. Dla niej są raczej przedmiotem obserwacji bezstronnej, chłodnej, niemal w myśl postulatów naturalizmu. Doskonale to widać w minidramacie o sieciarkach – kobietach naprawiających sieci, których los na starość był nie do pozazdroszczenia (to zresztą jeden z najświetniejszych fragmentów książki). Widać to w opisach starych rybaków i wioskowych „prababek”, w obserwacji sposobu, w jaki odnoszą się do siebie nastolatkowie obojga płci.
Są też jednak epizody pełne dramatyzmu,
jak walka dwumasztowca z przeciwnymi wiatrami i prądami, o dość niespodziewanym zakończeniu, czy barwne, nawet lekko humorystyczne, jak sprzedaż połowu kupcom paryskim – pełna rytualnych gestów, po trosze spektakl, po trosze strategiczna rozgrywka. W ogóle zresztą rytuały i tradycje zajmują tu wiele miejsca, gdyż porządkują one od wieków życie wspólnoty i normują wszystko – zaloty sabotnika do pończoszarki i nadawanie nazw barkom.
Język jest barwny, plastyczny, urozmaicony, pomaga podkreślić nastrój.
Przy opisie łowienia węgorzy wszystko jest dynamiczne, skrzy się, wije, migocze niczym zręczne ryby:
Węgorka trzeba łowić niemal w lot, jak ptaka. Tu jest, tu go nie ma. Wije się, podrzuca sobą, skręca się, rozkręca, podbija, w twarz ci prawie skacze i naraz – przepada. Już go trzymasz, jeszcze nie twój. Z ręki ci się wyśliźnie, cóż z siatki!
Dorównuje mu sprawozdanie z wiejskiego festynu, ważnego wydarzenia w ciągu roku, kiedy życie na chwilę wypada z utartych kolein, bo przecież „Święto polega na zrzucaniu z karku codzienności życia, od koszuli aż do psychologii”.
Inaczej wyglądają opisy morza, zmiennego, na zmianę łagodnego i groźnego.
Nadaje mu Konopnicka cechy ludzkie, czy wręcz nadludzkie, bo w końcu ono nigdy nie spoczywa, zawsze aktywne, zawsze w ruchu, bez snu, bez ukojenia, nawet w nocy:
Przede wszystkim [morze] nie przerywa ruchu, nie zawściąga pozornie nawet wielkiej pracy życia. […] To życie, które pracuje po nocy jest jak galernik przykuty do jakiejś okropnej taczki, toczącej się w ciemnościach z głuchym łoskotem łańcucha. Coś się przewala w otchłaniach, coś kłębi. […] Jakiś gwałt rozpiera pierś morza. Pędzi je, zawraca, smaga, kołysze nim ode dna, goni na wysokościach jego i o brzegi ciska. Męka bez wypoczynku, praca bez wytchnienia…
Pobrzmiewa w opisach morza młodopolszczyzna: „wielka pulsacja Nieskończoności”, „warsztat życia”, „bezsenny chór duchów”, „mroczne głębiny przepaści zalega odwieczne milczenie”, „głosy nieukojone, łkające”, „przestrzenny eter”, „Lira gwiezdna”, rozmaite „wszechskargi” i „echa wyjące”. W 1900 roku z pewnością brzmiało to oryginalniej niż dziś, kiedy spiętrzenie takich fraz kojarzy się raczej z poezją niewysokich lotów. Szczęśliwie dla nas Konopnicką w pełni poniosło w te górne rejony dopiero w ostatnim obrazku („A capella”) i mniej odporni mogą go zwyczajnie pominąć.
Maria Konopnicka, Na normandzkim brzegu, Wydawnictwo Morskie 1978.
Szczerze mówiąc to podejście do mężów mnie nie dziwi — to w końcu rodziny oparte na nieco innym modelu światopoglądowym, czy — mówiąc szerzej — na innej umowie, w której funkcjonowanie ekonomiczne ma niebagatelne znaczenie. Tak przynajmniej mi się wydaje, bo jednak rodzina jako ta przysłowiowa podstawowa komórka społeczna była podstawowa z zupełnie innych powodów niż dzisiaj, o czym się często zapomina.
A a propos zapominania: tak sobie dumam, że zasadniczo Konopnicka-reportażystka się nie ostała przez to, że została Konopnicką-nowelistką-patriotyczną/Konopnicką-pisarką-dla-dzieci, i te jej wizerunki wyparły inne możliwe (choć powracające, na przykład dzięki książce Leny Magnone). A fragmenty, które cytujesz, brzmią szalenie współcześnie (modernistyczną frazę zostawiając na boku) i mocno w stylu dzisiejszych reportaży.
Cóż, właściwie i dziś są kobiety, które oceniają mężczyzn czy mężów tylko na podstawie zasobności portfela. Może to potomkinie tych trzeźwo myślących rybaczek :D Mnie ten małżeński układ nie dziwił, natomiast wydaje mi się, że takie rzeczowe opisanie go w tamtych czasach wymagało niejakiej odwagi – może Konopnicka przestraszyła się własnej śmiałości i stąd te próby łagodzenia tego opisu?
Reportażystką nie została, bo chyba nie ma w jej twórczości więcej takich „Normandzkich brzegów”, chyba że coś by się znalazło w korespondencjach z podróży wysyłanych do prasy. Właśnie ta współczesność tego tekstu zachęciła mnie do sięgnięcia po całość – to pierwsza przeczytana książka z tych, które zebrałem po lekturze „100/XX”, szalenie inspirująca antologia :)
No nie do końca, bo nie tyle chodziło o zasobność portfela, co o zdolność wypełniania go (a że dostawało się potem ubezpieczenie — w społeczności żyjącej w ten sposób to duży plus, podejrzewam, że nie zawsze tam tak było). To prawda, że opisy są śmiałe, ale wydaje mi się, że przy okazji szczere — sceptycyzm obyczajowy Konopnickiej wygląda spod spodu, a ona go tak kocykiem, kocykiem ;).
Podejrzewam jednak, że ewent. kandydata na męża oceniano także pod względem zawodowej i finansowej obrotności:) Konopnicka w publikowanych utworach starała się nie wychylać, za to w listach, to hoho!
Czyżbyś uległ urokowi prozy Konopnickiej? :-)
Konopnicka była znacznie ciekawszą autorką, niż nam to mówiono w czasach szkolnych. A i życie miała bardzo nietypowe. Ja z jej utworów najbardziej lubię nowelę „Panna Florentyna”.
Ale w jaki sposób śmierć męża mogłaby przynieść korzyść kobietom żyjącym ponad sto lat temu? Przecież te kobiety same nie zarabiały, mąż był jedynym żywicielem rodziny… Chyba że liczyły na zarobki synów.
Ja akurat Konopnicką od dawna wysoko cenię, może poza poezją:)
Mężowie byli ubezpieczani na życie, więc wdowy, poza uciułaną rentą, dostawały też odszkodowanie. Co do zarobków synów, to matki synów, którzy zginęli na morzu, dostawały część ich pensji.
A czy te „Obrazki z Normandii” są grube? I jak to, nie cenisz poezji tej pani? A przecież takie ładne wierszyki tworzyła:
„Pucu! Pucu! Chlastu! Chlastu!
Nie mam rączek jedenastu,
Tylko dwie mam rączki małe,
Lecz do prania doskonałe.
Umiem w cebrzyk wody nalać,
Umiem wyprać… no… i zwalać,
Z mydła zrobię tyle piany,
Co nasz kucharz ze śmietany”. :-)
No tak, ten wierszyk akurat jest rozkoszny, chociaż wolę Stefka Burczymuchę.
„Normandzki brzeg” ma 108 stron formatu kieszonkowego sporą czcionką:)
Ja tam jestem za. Gdyby polskim kobietom od stu lat wbijano do głów, że mają być zapobiegliwe i troszczyć się o męża nie tylko za życia, ale i po śmierci, nie byłoby dzisiaj wielu naprawdę dramatycznych sytuacji. A w dobie „umów śmieciowych” problem jest jeszcze bardziej aktualny. Konopnicka wieszczką, jak nic.
U mnie czytanie antologiowych fascynacji sklęsło, niestety. Ale chwilowo odpoczywam od reportażu, może dlatego.
Zawsze można męża ubezpieczyć na życie; niech płaci składki, a zapobiegliwa małżonka niech go pilnuje, żeby zaległości nie robił.
U mnie chwilowo też przestój w reportażach, Konopnicka krótka, a reszta jednak dłuższa. Jedna Krzywicka się cienkością wyróżnia, hmm.
Akurat u nas to raczej odwrotnie:) Ale tak generalnie, to przydałoby się włączyć ten tekst jako obowiązkową czytankę na lekcjach przygotowania do życia w rodzinie, mówię poważnie.
Krzywicką bierz i się nie zastanawiaj! Ja z w miarę cienkich poantologiowych mam Bijaka, ale nijak nie mogę się zabrać:( A tu trzeci tom się szykuje. Co to będzie, co to będzie?
Oj będzie trzeci, będzie. Już się zacieszam :)
No dobra, wezmę Krzywicką, niech się tylko te upały ogarną i zmniejszą.
Ja tam cieszę się mniej. Jeszcze nie przeczytałam dwóch pierwszych:(
I nie wiem w czym upał przeszkadza – gorąco, nie gorąco, sąd i tak idzie (do roboty):P
Biedny redaktor też idzie do roboty gorąc, nie gorąc :P Idzie, ale niekoniecznie funkcjonuje w tych tropikach, o czym niech świadczy męczenie od ponad tygodnia całkiem stylowego horrorku.
No widzisz, a sąd musi funkcjonować. Chyba czas pomyśleć o wywieszkach nad salami rozpraw: „Z powodu upałów jakość wyroków może być obniżona. Wejście na własną odpowiedzialność!” Nic więc dziwnego, że sąd idzie i idzie, byle jak najdłużej, co potem osobniki w stylu Krzywickiej wykorzystują do pisania paszkwili:P
Zamiast wywieszkować, należy sądy klimatyzować:) Wtedy żadne paszkwilanty się nie przyczepią:P
Zaciekawiła mnie ta książka. Niby wiem, że Konopnicka to coś więcej niż krasnoludki, ale jakoś nigdy nic w ręce nie wpadło..
Nigdy nie jest za późno, żeby sobie poszerzyć horyzonty:)
Parę dni temu byłem w moim mieście na spotkaniu z Michałem Ogórkiem. Jako niesamowity człowiek anegdota poruszył też temat Konopnickiej w charakterze reportażystki. O tych rybach, rybaczkach opowiadał, niezwykle barwnie zresztą. A ja wiedziałem, o co chodzi i jak sytuować te rozważania, bo kilka godzin wcześniej trafiłem na ten wpis (uwielbiam takie sytuacje). Dzięki ;)
No cóż, miło mi, że czytanie mojego bloga bywa przydatne:D Mam nadzieję, że spotkanie było udane nie tylko ze względu na Konopnicką, która wielką pisarką była:)
Było, bo i pan Ogórek niemałym felietonistą jest ;)
I, nawiasem mówiąc, niegdyś był niezłym reporterem.
O tym też wspominał (że był, nie że był niezłym, bo zapewne skromność przeszkodziła mu wyrokować :P).
Mariusz Szczygieł zawyrokował za niego, umieszczając go w swojej antologii reportażu.
To ciekawe, bo Michał Ogórek przywołał też Szczygła i jego antologię. Mnie do reportażu wciąż daleko, ale gdy nastanie dzień, w którym postanowię to zmienić, zapewne przez długi czas nie będę się rozstawał z tym zbiorem i publikacjami Czarnego w ogóle ;) Na razie to wędruję na spotkania, to buszuję po blogach, edukując się biernie.
To znakomity przewodnik będzie, i nawet z trzecim tomem wkrótce :)
Jako, że cierpię na paść czytelniczą (trochę podleczoną lekturą „Gdzie się cis …”), to na razie w ambit konopniczowski raczej nie pójdę. Odnotowuję jednak. I wracam do Wegnera. PS. Jak nie będzie nowej Flawii na TK w Krakowie, to osobiście nawiedzę stoisko Vespera :P
Nawiedzisz z miotaczem płomieni? Coś ten Vesper Ci podpada:)
Kryzys sierpniowy normalna rzecz, mnie na razie nawet Potter nie pomógł.
A mnie Flawia pomogła i przeczytałem w try miga. Nawet z rozpędu miałem się ambitnie zabrać za „Londyn” Ackroyda, ale pomyślałem, że lepiej nie kusić licha i zacząłem „Niebo ze stali” :)
Wegner powinien być akurat, Harry Potter dla starszych chłopców i dziewcząt :)
Wczorajsze porto pozwoliło mi raptem na prolog i pięć linijek, więc to jeszcze nic pewnego. Może jednak pójdę w kryminał. Albo powtórkę Wawrzyńca :P
To i tak nieźle, ja się musiałem na sucho męczyć :D
Wczoraj zalałem słój jeżynówki, ale zanim dojrzeje, to ratuję się sklepowym asortymentem. Niestety to już końcówka zapasów. Ale może to i lepiej, bo jak widać skutki dla mojego czytelnictwa mają te degustacje opłakany :P
Jeżynówka? Mlask:) Kurcze, to może i ja coś zaleję, mrożoną żurawinę mam.