Na koloniach fajnie jest… (Janusz Korczak, „Józki, Jaśki i Franki”)

 

Pamiętacie swój pierwszy wyjazd na kolonie? Pamiętacie dokąd? Nad morze, w góry czy nad jeziora? Do wielkiego miasta, a może do zabitej deskami wsi, gdzie można się było w deszcz wściec z nudów, bo panie wychowawczynie wolały plotkować, niż zorganizować choćby spacer do lasu? A w wiejskim sklepiku koło ośrodka tylko woda sodowa i paluszki z cukrem… Ale nawet w takim miejscu akurat gdy się robiło najfajniej, już trzeba było wyjeżdżać.

Wyobraźcie sobie, że nigdy w swoim dziesięcio- czy dwunastoletnim życiu nie byliście za miastem, nie widzieliście lasu ani rzeki, poza szarym i niespokojnym nurtem Wisły. Że całym waszym światem jest wilgotna suterena, podwórze-studnia z wiecznie przeładowanym śmietnikiem i zakurzone ulice. Wyjazd na kolonie Towarzystwa Kolonii Letnich to dla takich chłopców jedyna szansa, by przez miesiąc bawić się, kąpać, śmiać, biegać, śpiewać, budować domki na drzewach i szałasy. Dla wielu to jedyna okazja, by najadać się regularnie, uciec przed ciężką ręką ojca pijaka, by wreszcie poczuć się dzieckiem – człowiekiem, a nie nieznośnym łobuzem, darmozjadem, wyręką do opieki nad młodszym rodzeństwem. Mogą odkrywać zdolności, których nigdy by u siebie nie podejrzewali: są wśród nich mistrzowie w zbieraniu grzybów, stawianiu szałasów z gałęzi, opowiadaniu bajek, wycinaniu łódek z kory, urodzeni przywódcy o niekwestionowanym autorytecie. Obowiązuje regulamin, ale też dużo swobody; rozwija się samorząd, przewinienia karze sąd złożony z kolonistów. Wychowawcy bacznie obserwują swoich podopiecznych, ale raczej nadają kierunek ich poczynaniom, niż coś narzucają. Wierzą w instynkt moralny dzieci i zwykle się nie zawodzą.

Opowieść Korczaka, który w 1908 roku był wychowawcą na koloniach dla chłopców w Wilhelmówce, można czytać jako wakacyjną historię przygodową – i przygód w niej rzeczywiście nie brakuje. Widać w niej też jednak dar obserwacji i umiejętność wnikania w dziecięcą psychikę, świadomość, że o dobrym samopoczuciu najmłodszych decyduje nie tylko jedzenie i świeże powietrze, że należy zapewnić poczucie bezpieczeństwa, ukoić tęsknotę, rozwiać lęki i smutki. Praca z chłopcami to też kształtowanie w nich poczucia tego, co jest dobre, a co złe. Warto zwrócić uwagę, że do najcięższych chłopięcych występków należy oczywiście samowolne pójście nad rzekę, ale też znęcanie się nad zwierzętami, bezmyślne zniszczenie ogródka staruszkowi i nazwanie pastucha „chamem”, a kolegi podejrzewanego o naskarżenie „szpiegiem”. To „wyrazy, które kaleczą jak nóż, wyrazy, które trują, wyrazy, które niecą pożogę…”. Piękne, mądre i wciąż aktualne. A przy okazji też trochę zabawne, trochę melancholijne, idealnie wakacyjne.

Janusz Korczak, Józki, Jaśki i Franki, Krajowa Agencja Wydawnicza 1985.

(Odwiedzono 624 razy, 1 razy dziś)

33 komentarze do “Na koloniach fajnie jest… (Janusz Korczak, „Józki, Jaśki i Franki”)”

  1. Natknęłam się na tę książkę w biblioteczce mojej babci w chwilę potem, jak nauczyłam się czytać. I choć przez większość mojego życia cieszyłam się, że jestem dziewczynką, to w tamtej chwili gorąco zapragnęłam być chłopcem i koniecznie zbudować szałas. Moje koleżanki niestety, nie umiały, a bawić się z chłopakami to był obciach nad obciachy :) (Teraz już bym się pobawiła) W każdym razie książkę Józki, Jaśki i Franki pokochałam całym moim kilkuletnim sercem :)

    Odpowiedz
    • Z tymi szałasami to była bardzo skomplikowana technologia, chyba nie byłoby tak łatwo:) Szkoda, że wśród wychowawczyń na koloniach dla dziewcząt żadna nie była utalentowana literacko. „Józki” doceniłem dopiero niedawno, w dzieciństwie chyba nieco styl mnie uwierał.

      Odpowiedz
  2. Pamiętam fragmenty ze szkoły, później przeczytałam całość (jak i parę innych książek Korczaka – chyba od małego lubiłam ponure klimaty;)).

    Historia zatoczyła koło i kolonie dla dzieci z biednych rodzin znowu funkcjonują. Ciekawe, jak dużą wagę przykłada się do części wychowawczej na takich wyjazdach. To na pewno trudne zadanie.

    Odpowiedz
  3. Bardzo ją lubiłam w dzieciństwie, nawet w czasach, kiedy nazwisko autora z niczym mi się nie kojarzyło (a w każdym razie nie wiedziałam, ze to TEN Korczak). Za to kolonii nie lubiłam, raz byłam i koniec. Drugi raz byłam na obozie i wystarczyło jeszcze bardziej. Bo jak się urlopować to tylko indywidualnie ;)

    Odpowiedz
  4. Ja pierwszy raz bez Mamusi pojechałem nie na kolonie, a na, brrr, cóż za nazwa, ZIMOWISKO. Aż do Stalowej Woli :) Mimo fatalnej lokalizacji (bursa w pobliżu huty), i nazwy, wspominam ciepło do dziś. „Nieoczekiwana zmiana miejsc” i dwakroć któryś z Indich w kinie. Wycieczka do Łańcuta, na której połowa autobusu rzygała po jakimś nieciekawym śniadanku (całe szczęście już wtedy nie jadałem rankiem, więc byłem w drugiej połowie). Liczenie rowerzystów jadących z i, potem, do huty (w deszczowe dni) i wiele innych rzeczy, o których mógłbym opowiadać i opowiadać. Tak, oderwanie się od matecznika, to jednak jest coś. I to bez względu na okoliczności.

    Odpowiedz
  5. Na pierwszą kolonię pojechałam do miejscowości Nowy Żmigród (gdzieś w Polsce, wtedy się jeszcze nie orientowałam w geografii, a teraz trudno zlokalizować, gdzie to, u licha, było). W każdym bądź razie – mieścina składała się z dwóch domów na krzyż, rynku, na środku rynku usytuowano sklep w stylu socreal. Był kościół i szkoła, w której mieszkaliśmy. Rzeczka, do której rurą spływało coś podejrzanego. Wiszący, dyndający się most, po którym bałam się przejść.

    Po dwóch tygodniach uciekłyśmy razem z koleżanką, przy wydatnej pomocy rodziców ;)

    Odpowiedz
  6. Ja swój egzemplarz Józków upolowałam na kiermaszu szkolnym :)

    Jeśli chodzi o wspomnienia kolonijne: miejscowość: Gołotczyzna. Kwatery: w zespole szkół rolniczych. W okolicy: gołotczyzna :) Atrakcje: wycieczka do Ciechanowa i zwiedzanie fabryki oranżady. Do degustacji nie doszło, bo akurat tego dnia na taśmie leciało piwo. Był to mój pierwszy i ostatni raz, później na najmniejszą wzmiankę o słowie na „k” reagowałam histerycznie :)

    I że też sama nie wpadłam na pomysł, że mogę zbudować z dziećmi szałas w ogródku :) Niedopatrzenie zaraz nadrobię ;)

    Odpowiedz
  7. Jako matka dwóch bardzo młodocianych mężczyzn, posiadających pokój pękający w szwach od zabawek i starannie wywożonych to tu, a to tam, tak sobie myślę czy oni cokolwiek by zrozumieli i pojęli z takiej lektury. To chyba taki trochę inny wariant opowieści o tym, że kiedyś, moje dzieci, to na pólkach był tylko ocet. Równie dobrze można snuć bajki o wilkołakach…
    Ja sama jakoś się z tą książką nie zetknęłam (może w szóstej klasie nie uważałam na polskim?) Po Twojej recenzji nabrałam na nią ochoty, tylko czy gdzieś ją znajdę, ha?
    A na kolonie pierwszy raz pojechałam w wieku lat 10, do Jugowic, gdzieś pod Wałbrzych (to naprawdę daleko od mojego domu było). Na „Klasztor Shaolin” też nas zaprowadzili, pamiętam jak dziś, bo do kina musieliśmy iść piechotą jakieś 5 km w jedną stronę (czy to aby na pewno miało kategorię „dozwolone bez ograniczeń”?) – może to był jakiś prikaz, żeby dzieci prowadzać na filmy byle jakie, byle ze wschodu? Poza tym obok naszego ośrodka była farbiarnia, więc przepływający obok górski strumyk codziennie miał inny kolor (o ekologii wtedy nie słyszano) oraz jako typowe dziecko miastowe dowiedziałam się – empirycznie – co to są krowie placki. Zachwycona wróciłam umiarkowanie.

    Odpowiedz
    • Myślę, że to wydanie, nienajpiękniejsze, ale masowe (ludzie, 250 tysięcy nakładu!!), znajdziesz w każdej bibliotece. Myślę, że egzotyka budowy szałasów z gałęzi może przemówić i do dzisiejszych dzieciaków.
      Shaolin był chyba od 12 lat, a w kinach pewnie nic lepszego nie grali – Klasztor zresztą chyba był przebojem i stało się w kolejkach po bilety:P Odkrycie krowich placków jest rzeczą cenną i myślę, że ze względu na to doświadczenie powinnaś cieplej wspominać Jugowice:)

      Odpowiedz
    • Szałas z gałęzi to i owszem, ale wątek wychowawczy raczej rozminie się z odbiorcą.
      W mojej bibliotece nie ma (szybko sprawdziłam, bo jest światowa i komputerowo zinwentaryzowana). Pewnie będzie w Książnicy w pobliskim mieście wojewódzkim, ale rękami i nogami bronię się przed odnowieniem tam swojej karty bibliotecznej, bo wtedy polegnę na całej linii, przywalona kolejnymi książkami do przeczytania.

      Odpowiedz
    • Sprawdź półki u bliższych i dalszych znajomych, duża szansa, że u kogoś będzie:) Wątek wychowawczy faktycznie dla starszych, ale to zupełnie nie szkodzi, można chłonąć jako przygodówkę:)

      Odpowiedz
  8. Na pierwsze kolonie pojechałam dokładnie na drugi koniec Polski, podobno moi rodzice pomyśleli sobie, że jak to przeżyję, to przeżyję wszystko. Z tym, że na kolonie, chyba w Brzozowie, odwiózł nasza grupę ze Szczecina mój ojciec. A za to pamiętam listy z kolonii: mój brzmiał „Serdeczne pozdrowienia z kolonii w Brzozowie przesyła Kaisa. PS. Przyślijcie koło ratunkowe”. Na co mój tata odpisał nieco zdziwiony, że nie da rady, a właściwie, co u mnie słychać, bo jakoś taki krótki list wysłałam…

    A Korczaka czytałam i „Józki, Jaśki i Franki” i „Joski, Mośki i Srule”, ale niestety daaawno. Przyjemnie jednak wspominam lekturę, a najbardziej mi zapadły w pamięć dydaktyczne fragmenty o kolonijnych sądach…

    Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.