Jednakże o ile panna Golightly pozostawała nieświadoma mojego istnienia poza tym, że byłem dla niej urządzeniem do otwierania drzwi, to w ciągu lata ja stałem się niejako autorytetem w dziedzinie jej życia. Obserwując koszyk na śmieci stojący pod jej drzwiami wykryłem, że jej stała lektura składała się z popularnych dzienników, prospektów turystycznych i tablic astrologicznych, że paliła luksusowe papierosy noszące nazwę „Picayune”, że żywiła się białym serem i grzankami, że wielobarwność jej włosów była poniekąd własnej roboty. To samo źródło ujawniło mi, że otrzymywała stosy listów sekretnikowych. Były one zawsze podarte na paseczki przypominające zakładki do książek. Od czasu do czasu wyłuskiwałem sobie w przejściu taką zakładkę. Pamiętaj i brak mi ciebie, i deszcz, i proszę cię, napisz, i psiakrew, i cholera — oto słowa, które powtarzały się najczęściej na tych paskach; te i jeszcze samotny i kocham.
Poza tym miała kota i grywała na gitarze. W te dni, kiedy było mocne słońce, myła głowę i razem z kotem — rudym, tygrysio pręgowanym kocurem — siadała na schodkach przeciwpożarowych i brząkając na gitarze suszyła sobie włosy. Ilekroć usłyszałem tę muzykę, podchodziłem cicho do okna. Grała bardzo dobrze, a czasem też śpiewała. Śpiewała chropawym, załamującym się głosem dorastającego chłopca. Znała wszystkie przeboje Cole Portera i Kurta Weilla; specjalnie lubiła piosenki z „Oklahomy”, będące wszędzie nowością tamtego lata. Jednak że w pewnych chwilach grywała pieśni, które kazały się zastanawiać, gdzie mogła się ich nauczyć, skąd właściwie pochodziła. Szorstko-tkliwe śpiewki włóczęgów, o słowach zalatujących sosnowym lasem czy prerią. Jedna brzmiała: „Ja nie chcę spać, nie chcę umierać, tylko wędrować po pastwiskach nieba” — i ta widocznie sprawiała jej największą przyjemność, bo często śpiewała ją jeszcze długo, choć włosy już jej wyschły, słońce zaszło, a w zmierzchu zapalały się światła w oknach.
Gdyby Blake Edwards postanowił nakręcić ekranizację opowiadania Trumana Capote w Polsce (i parę lat później), miałby gotowy utwór na ścieżkę dźwiękową :
Ponieważ jednak nie wpadł na ten pomysł, musiał się zadowolić Moonriver:
Dziś w klubie dyskusyjnym na blogu Czytanki.Anki rozpoczynamy rozmowę o Śniadaniu u Tiffany’ego Trumana Capote. Warto się przyłączyć.
Cyt. z: Truman Capote, Śniadanie u Tiffany’ego; Harfa traw, tłum. Bronisław Zieliński, Czytelnik 1962, s. 22–23.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 903 razy, 1 razy dziś)
Miałby nawet przyzwoitą obsadę:
http://www.komeda.art.pl/sceniczne-tiffany.php
A tak na serio myślę, że muzyka Komedy z tekstami Osieckiej niezbyt dobrze pasowałaby do ckliwego filmu Edwardsa. Ale do spektaklu wzorowanego na książce – raczej tak.
Ciekawi mnie, czy warszawski spektakl powstał na fali sukcesu ekranizacji, czy opowiadania.
O widzisz, nie wpadłem na to, że była polska inscenizacja i zastanawiałem się, czy Osiecka się celowo zainspirowała :) Ale Jędrusik jako Holly? Taka omdlewająca, jak to miała w zwyczaju?
Skoro Capote widział w tej roli Monroe, to mogła być i Jędrusik.;) A przecież z jego opisu wynika Holly, że bohaterka była b. szczupła, ostrzyżona krótka, chłopaczek prawie.;)
Może Capote miał na względzie wyniki kasowe, Audrey chyba nie była jeszcze szczególnie znaną aktorką. Poza tym chyba przyjaźnił się z Marylin?
Dla Audrey to była duża szansa, miała 31 lat i „kariera” wisiała na włosku. TC przyjaźnił się z MM i zabiegał o przyznanie jej roli, ale podobno wytwórnie filmowe robiły problemy. Kształtami MM zupełnie nie pasuje do opisu postaci z książki, ale osobowością prędzej.;) Holly w zachowaniu przypomina mi Sugar z „Pół żartem, pół serio”.
Tylko, że Sugar robiła wrażenie takiej słodkiej idiotki, a Holly o to posądzic by raczej nie można. To zupełnie inny typ.)
Sugar była idiotką, słodką, ale jednak:) A Holly to jednak inteligentna osóbka.
Piosenka jak ulał by pasowała, ale Jędrusik trochę zbyt obfita w kształtach tu i tam. Ale taka dajmy na to Anna Prucnal już by ze swoją chłopięcą urodą bardziej pasowała.)
Też pomyślałem o Prucnal. No i oczy ma prawie jak Hepburn :D
Za filmem przepadam, oryginału niestety nie czytałam chociaż stoi na półce. To lecę do Anki… pa ;)
Audrey to Holly w każdym calu.
Fantastyczna książka, a raczej książeczka ;)