Księgozbiory polskie, cz. 9: Księgarnie, antykwariaty i biblioteki warszawskie przełomu XIX i XX wieku

Nałogowi czytelnicy gotowi są na wiele i znają mnóstwo sposobów, by zdobyć upragnioną książkę. Czasy się zmieniają, ale w tej kwestii zmienia się niewiele. Stefania Podhorska-Okołów tak wspominała źródła, z których na przełomie XIX i XX wieku czerpała lektury:

Gdzie się kupowało te wszystkie książki? Przede wszystkim w księgarni Gebethnera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu. Była to najpoważniejsza bodaj, nie tylko w Warszawie, ale w całym kraju oficyna wydawnicza, posiadająca filię w Krakowie. Drugą była księgarnia Arcta na Nowym Świecie, specjalizująca się później w książkach dziecinnych, młodzieżowych i popularnonaukowych. Było wreszcie parę księgarń: na Marszałkowskiej Treptego, Centnerszwera, na Miodowej Sennewalda, na Krakowskim Przedmieściu Wendego, na Senatorskiej Hoesicka. Dla nas, dzieci, istniał przede wszystkim Gebethner i Arct, dwa źródła gwiazdkowych niespodzianek i podarunków imieninowych.

Księgarnia Gebethera i Wolffa przy Krakowskim Przedmieściu, okres międzywojenny.
Księgarnia Gebethera i Wolffa przy Krakowskim Przedmieściu, okres międzywojenny.

Ale starsi, prawdziwi bibliofile lubili w poszukiwaniu „białych kruków” godzinami szperać po żydowskich antykwariatach na Świętokrzyskiej. Odgrywały one podwójną rolę. Z jednej strony poważną, solidną, przynoszącą stosunkowo niewielki i rzadki zysk, podobną do funkcji paryskich bukinistów z wybrzeży Sekwany, poprzez handel starymi, nieraz wyczerpanymi książkami. Drugą rolą — pewniejszą pod względem finansowym — poprzez sprzedaż używanych podręczników. W ciągu całego roku „stapiali” je na Świętokrzyskiej za bezcen uczniowie gimnazjów, potrzebujący trochę grosza na wagary. Na początku roku szkolnego w końcu sierpnia aż do połowy września nastawał dla antykwariatów na Świętokrzyskiej czas żniw. Zarabiało się wtedy nieraz sto i więcej procent na jakimś wyczerpanym czy bliskim wyczerpania podręczniku.

Poezje Mickiewicza w wydaniu Brockhausa
Poezje Mickiewicza w wydaniu Brockhausa

Ale były jeszcze inne, podziemne, tajemnicze źródła, którymi napływały w końcu ubiegłego wieku do Królestwa tak zwane książki „zakazane”. Matka moja miała w swojej panieńskiej biblioteczce całego Mickiewicza, Słowackiego i Zaleskiego bez skrótów cenzuralnych, w lipskim wydaniu Brockhausa, a Zygmunta Krasińskiego, zdaje się, w wydaniu lwowskim. Mówiła mi później, że sprowadziła sobie te dzieła przez znajomych księgarzy. Mieli oni widać swoje sposoby przemycania niebezpiecznych „materiałów palnych” wśród neutralnych wydawnictw z zagranicy.

Z tych czasów pozostało mi wspomnienie wielkiego kultu książki, nie tylko jeśli chodziło o jej zawartość treściową, ale i szatę zewnętrzną. Książki, a nawet broszury nie oprawione oddawało się zaraz po przeczytaniu do introligatora, aby utrwalił ich żywot. W początku tego wieku weszło w modę oprawianie niektórych książek, zwłaszcza Wyspiańskiego, w zgrzebne płótno, ożywione przepaską z krakowskiej kwiecistej wstążki. Z zagranicy przywożono sobie w prezencie śliczne teczki z florenckiej miękkiej skórki, do których można było włożyć każdorazowo czytaną w danym czasie książkę. Niektóre panie o wyrobionym smaku artystycznym i zdolnościach zdobniczych komponowały i wykonywały na zamówienie specjalne kosztowne okładki, nieraz prawdziwe dzieła sztuki. Było w tym wszystkim wiele burżuazyjnego snobizmu, ale i spora doza tęsknoty do piękna w życiu codziennym.

Po skończeniu pensji i zdaniu matury mój głód książki wzrósł tak, że mi już nie wystarczały zasoby rodzinnej biblioteki, z której przestudiowałam nawet z pomocą słownika całego prawie Goethego w oryginale. Trzeba było zaabonować książki w czytelni. Warszawa miała ich bardzo dużo, ale większość mieściła się w jednym pokoiku, ciasno zastawionym półkami. Czekało się tam nieskończenie długo na nowości i trzeba było zadowalać się zaczytanymi doszczętnie powieściami Hajoty i Gamastona. A przecież w tych czasach na firmament polskiej literatury wzeszły dwie nowe gwiazdy pierwszej wielkości: Żeromski i Reymont. Niezapomniany był to rok, kiedy w „Tygodniku Ilustrowanym” jednocześnie wychodziły „Popioły” Żeromskiego i „Chłopi” Reymonta, budząc pragnienie poznania innych prac tych dwóch tytanów pióra.

Trzeba było znaleźć taką czytelnię, w której wypożyczenie ich dzieł nie przedstawiało tylu trudności. W Warszawie jedynie „Czytelnia Powszechna” pań Zaborowskich przy ulicy Mazowieckiej mogła zadośćuczynić takim pragnieniom.

Podczas okupacji, kiedy jedna z Zaborowskich już nie żyła, a druga była zbyt sterana pracą, aby zajmować się osobiście biblioteką, z niewymownym wzruszeniem wstępowałam na kamienne schody w oficynie poprzecznej, wydeptane przez kilka pokoleń, które śpieszyły na pierwsze piętro do tej jedynej w swoim rodzaju krynicy wiedzy i piękna. Były tam książki w sześciu językach, ale jakie książki! Nie tylko beletrystyka — klasycy i najnowsi pisarze, ale ileż pierwszorzędnych dzieł z zakresu historii, literatury, filozofii, sztuki — wszystko, co kraj i zagranica mogły mieć najlepszego.

Ojciec mój przynosił czasem do domu książki z biblioteki gimnazjalnej: dzieła Tołstoja, Turgieniewa, dodatki powieściowe do tygodnika „Niwa”, miesięczniki: „Russkaja Starina”, „Istoriczeskij Wiestnik”. Poznawaliśmy z nich innych Rosjan niż ci, którzy przybywali do „Priwislinja” w charakterze rusyfikatorów, urzędników i carskiej policji; poznawaliśmy cichy, pracowity, nieodgadniony lud, zagubiony w olbrzymich przestrzeniach lasów i stepów, poznawaliśmy ludzi nauki i poetów o gorącym buntowniczym sercu…

Z tego okresu pamiętam jedno ciekawe zdarzenie. Jakiś znajomy mojego ojca, Rosjanin, jeden z kustoszów Biblioteki Uniwersyteckiej, zaproponował, że mu pokaże bibliotekę. Ojciec zabrał mnie ze sobą. Kustosz z dumą pokazywał nowoczesne urządzenia. Cała wewnętrzna konstrukcja była z żelaza. Jedną kondygnację od drugiej — a było ich znacznie więcej niż pięter — dzieliła ażurowa podłoga-sufit z prętów metalowych tak, że można było pod stopami widzieć osoby chodzące poniżej.

Naraz w perspektywie wąskiego korytarza między regałami dostrzegłam zamczystą kratę, oddzielającą tę część księgozbioru. Kiedyśmy się zbliżyli do tych ażurowych drzwi o mocnym zamku, nasz przewodnik, drobny, szary, zasuszony człowieczek, odwrócił się do nas i powiedział ze szczególną nutą w głosie:
— A tu oddział zamknięty dla publiczności — książki zakazane.

Stary gmach Biblioteki Uniwersyteckiej
Stary gmach Biblioteki Uniwersyteckiej

I błysnąwszy filuternie bladym okiem zza okularów, dodał: — Tut i Tołstoj popał! (Tu i Tołstoj się dostał.)
Mój ojciec uśmiechnął się w milczeniu. Spojrzenia ich spotkały się. Ci dwaj ludzie zrozumieli się bez słowa…
Dzisiaj, gdy myślę, „co mi zostało z tych lat młodości pierwszej”, widzę: „Młodość Mickiewicza” w miękkiej oprawie ze szlachetnej skóry, wydeptane schody do „Czytelni Powszechnej” Zaborowskich i widmo geniusza ludzkości za kratą…

To były pierwsze lata dwudziestego wieku.

Stefania Podhorska-Okołów, Warszawa mego dzieciństwa, Czytelnik 1955, s. 193–197.

(Odwiedzono 706 razy, 3 razy dziś)

16 komentarzy do “Księgozbiory polskie, cz. 9: Księgarnie, antykwariaty i biblioteki warszawskie przełomu XIX i XX wieku”

  1. Nie wiem gdzie Ty wynajdujesz takie anachroniczne teksty; „Żeromski i Reymont, tytani pióra” – phi, też mi coś, kto by tam jeszcze ich czytał!

    Odpowiedz
  2. „..że mi już nie wystarczały zasoby rodzinnej biblioteki, z której przestudiowałam nawet z pomocą słownika całego prawie Goethego w oryginale” – zazdrościć, czy współczuć, albo zasoby biblioteki były nie tak ogromne, albo też autorka miała ogromne zasoby wolnego czasu. Choć gdyby dzisiaj wykluczyć z rozkładu dnia internet i telewizję pewnie i my nie mielibyśmy takich czytelniczych zaległości. BTW też czytam Reymonta (Chłopi są w porządku, a Ziemia obiecana mnie zachwyciła), a i Żeromskiego pochłaniałam w Liceum (choć fakt, że to już wieki temu), ale może jeszcze uda się wrócić. Może zdążę:)

    Odpowiedz
    • Zaważywszy tego ojca nauczyciela i matkę wielbicielkę literatury, domowa biblioteka mogła być spora. A i wolnego czasu jej pewnie nie brakowało, ja w czasach szkolnych czytałem jak maszyna, fakt, że czasy były przedinternetowe, a w telewizji nic ciekawego :)
      Reymont jest świetny, niech żałuje młodzież, która go nie umie docenić :)

      Odpowiedz
      • Dostęp do słowa pisanego jest teraz niezmiernie ułatwiony, ale jednocześnie czytelnictwo jest na rekordowo niskim poziomie. Przełomowy wynalazek, jakim jest Internet, prowadzi nie do rozwoju, a raczej spadku umiejętności koncentracji i zwyczajnie zalewa nas falą bezużytecznych informacji.

        Odpowiedz
        • W porównaniu z takim średniowieczem, a nawet Dwudziestoleciem jesteśmy czytelniczą potęgą :) To zawsze była elitarna rozrywka, nawet przed internetem. Natomiast co do fali bezużytecznych informacji, to owszem, działa rozpraszająco, ale to nie ona decyduje o ogólnym nieczytaniu.

          Odpowiedz
          • Tylko, że w czasach średniowiecza czy międzywojnia dochodził jeszcze analfabetyzm. Czy nie jest tak, że dziś większość potrafi czytać i może bez większych problemów zdobyć coś do czytania, a i tak tego nie robi?

            Odpowiedz
            • Jak pokazują badania, mimo obowiązkowej edukacji umiejętność czytania zanika. A w wielu przypadkach wręcz nigdy nie jest przyswajana na poziomie pozwalającym przeczytać coś dłuższego niż etykieta z ceną.

              Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.