Od osiemdziesięciu lat wszyscy ciekawi dzieła Marcela Prousta mogą sięgać po przekład Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Wysiłkowi i talentowi tłumacza już w chwili wydania polskiej wersji trzech pierwszych tomów „W poszukiwaniu straconego czasu” pomnik wystawił Antoni Słonimski. Mimo iż podnoszą się niekiedy głosy, że potrzebne jest nowe tłumaczenie, nikt chyba na razie nie podjął tego trudu. W oczekiwaniu na śmiałka cieszmy się pracą Boya, szczególnie że dostępna jest w domenie publicznej.
„Wiadomości Literackie”, nr 50, 29 listopada 1936 roku
Pierwsze trzy tomy Prousta ukazały się po polsku. Jest to zdarzenie o większym znaczeniu, niżby się to mogło wydawać pozornie. Prousta w Polsce naprawdę czytali dotąd tylko nieliczni ludzie znający świetnie język francuski, rozmiłowani w literaturze i dość cierpliwi, aby nie zrazić się zawiłością składni i chaotyczną architekturą proustowskiego zdania. Obcowanie z Proustem nawet dla człowieka swobodnie czytającego po francusku było pracą, która się zresztą opłacała znakomicie, ale dopiero fenomenalny przekład Boya odebrał tej lekturze wszelki trud i mozolność, pozostawiając samą rozkosz obcowania z myślą i poezją. Bohater shawowskiego Pigmaliona szczyci się, że potrafi po akcencie i sposobie wysławiania się rozróżnić mieszkańca Chelsea od mieszkańca Soho. Mam wrażenie, że również w literaturze naszej można wyraźnie rozpoznać pisarzy czytających tylko po niemiecku od pisarzy znających język rosyjski lub angielski. Jeśli chodzi o wpływ na poezję polską, największe są wpływy poezji francuskiej i rosyjskiej, i to z rosnącą przewagą na rzecz poezji rosyjskiej. Wpływ Prousta można porównać tylko z wpływami poezji, gdyż trzeba tu tej samej głębokiej znajomości języka. Trudno być pod wpływem Feta czy Sołoguba, Baudelaire’a czy Rimbauda, znając tych poetów jedynie z przekładu. Ale już tuwimowskie przekłady Puszkina mogą oddziaływać na młodych poetów, gdyż świetność przekładu czyni z tych wierszy pozycję w poezji polskiej aktywną. To samo w części stanie się z Proustem dzięki przekładowi Boya. Wpływ Prousta niewątpliwie spotęguje się i wzrośnie.
Mówiąc o wpływie, nie myślę oczywiście o naśladowaniu metody pisarskiej Prousta, gdyż trudno sobie wyobrazić rzecz koszmarniejszą niż proza proustowska pisana przez głupca lub choćby tylko przez człowieka o miernym talencie. Chodzi raczej o ustalenie pewnego obowiązującego rekordu, o podniesienie wymagań stawianych prozie i o upowszechnienie pewnych zasadniczych zdobyczy psychologicznych. Przyznać muszę, że dla mnie osobiście najponętniejsza u Prousta jest poetyczność, głęboko wzruszająca, a tak w środkach artystycznych skromna i dyskretna. Poezja u Prousta zjawia się niespodziewanie. Nie ma tam popisowych kawałków, wobec których w dziełach wielu wybitnych pisarzy stajemy, jak przed starannie przygotowaną ucztą. Nie ma tam miejsc z góry przeznaczonych na poetyczny opis małego miasteczka, koncertu czy wnętrza kościoła. Dominuje nad wszystkim nie słabnąca chęć mówienia prawdy, i poezja tego wielkiego pisarza, jak duch skrzydlaty, jest zawsze na usługach żarliwego docierania do „Jądra ciemności” uczuć ludzkich.
Jeśli już wspominamy Conrada, to jest to istotnie doskonały przykład różnicy środków artystycznych. Kiedyś Żeromski powiedział o Conradzie: „Tam bez człowieka przywiązanego do armaty, bez cyklonów i rozbitych okrętów nic się nawet zacząć nie może”. Jest to oczywiście skrót dość żartobliwy, ale prawdą jest, że Conrad, aby nas wprowadzić w krąg swych zawiłych spraw, aby nas opanować, musi mieć wielkie zdarzenia i tragiczne ścierania się człowieka z żywiołem. U Prousta nie ma żadnych zdarzeń niezwykłych. Jeśli wprowadza nas w dżunglę, jest to dżungla naszej krwi i naszych uczuć. Liany drzewa i pasożyty tej dżungli nie są przecież mniej malownicze od pejzażu Conrada.
Delikatność Prousta najlepiej maluje się w jego porównaniach. Mówiąc o plamie słońca na framudze zasłoniętego okna, Proust porównuje ją do motyla o złożonych skrzydełkach. Nie prowadzi dalej tego porównania, ale my sami zamyśliwszy się chwilę nad tym obrazem, widzimy jego ciąg dalszy, widzimy jak po otwarciu okna rozbłysną skrzydła śpiącego motyla. Mam wrażenie, że nie dość ocenia się niezwykłą wizualność Prousta. Dużo mówiło się o wartościach muzycznych w samej kompozycji całego cyklu, ale tylko człowiek o prawdziwej wrażliwości plastycznej oceni nieomylność i niezwykłe bogactwo intencji w obrazach malowanych przez Prousta. Wystarczy choćby wspomnieć ruchliwe, wciąż zmieniające się wieże w Combray czy wspaniały renesansowy obraz gromady lokajów przed pałacem pani de Saint-Euverte.
Jeśli zaś chodzi o prawdziwe i najświetniejsze zdobycze pisarskie w analizie uczuć miłości i zazdrości, często mogą one zaskoczyć czytelnika pozornym fałszem. Tak jest z zazdrością Swanna, którego cierpienie dochodzi do szczytowych momentów, do najboleśniejszego napięcia, gdy dowiaduje się, że Odetta miała romanse z innymi kobietami. Tego rodzaju cierpienia są obce normalnemu mężczyźnie, ale zrozumiemy prawdę tego opisu, gdy uprzytomnimy sobie, że Proust nigdy nie kochał żadnej kobiety. Właśnie w miłości wynaturzonej ta zdrada, ten powrót do normalności, jest często powodem najgłębszych cierpień. Proust nie kłamie nigdy. Nic nie ustępuje na rzecz powszechnie przyjętych prawd, zawsze szuka istoty i prawdziwego sensu działań ludzkich. Dlatego może jest tak niewygodny, tak wrogi wielu obecnym reżimom, opierającym swoje istnienie na bezkrytycznym przyjmowaniu prawd i obowiązujących uczuć.
Po przeczytaniu Prousta, jak po wyjściu z kina, ludzie naśladują ruchy i gesty aktorów. Nieraz widzi się, jak po wyjściu z filmu z Gary Cooperem mały Izraelita o kędzierzawych włoskach pali nonszalancko papierosa i kołysze ramionami na podobieństwo „big boya” Gary Coopera. Widzi się jak rosochate Żydówki mrużą oczy manierą Marleny. To nic, że paru swanniaków będzie udawało Swanna, że byle odęta klępa będzie się miała za Odettę, że panowie, którzy zresztą beznadziejnie kierują swe uczucia „w stronę Swanna”, będą rozgrzeszeni w swych namiętnościach przez wielką poezję Prousta. Nie wierzcie, że z jego dziełami wchodzi w nasze życie atmosfera niezdrowa i jak mówią niecierpliwe chamy, „cieplarniana”. Proust wnosi prawdziwe zdrowie. Najprawdziwsze – bo ludzkie i płodne zrozumienie świata.
Przekład Boya, rozjaśniający mroki stylistyczne Prousta, przypomina mi usługę jedną z największych, jakie ludzie sobie wzajem oddają. Mam tu na myśli obieranie nie dla siebie młodych włoskich orzechów z gorzkiej i delikatnej skórki. Taka praca budzi najprawdziwszą wdzięczność.
Antoni Słonimski, Kroniki tygodniowe 1936–1939, LTW b.d.w, s. 104–106.
A Julian Rogoziński? On również bardzo dobrze tłumaczył Prousta i zasługuje na pochwałę. :)
No, ale tylko jeden tom i dopiero po wojnie. Chociaż może Słonimski go wtedy pochwalił :) I gwoli sprawiedliwości dodajmy, że jednak Boy przełożył całość, niestety ta końcówka przepadła.
Porównanie tłumaczenia do obierania orzechów włoskich nie dla siebie mnie absolutnie podbiło. Bardzo prawdziwe! ;)
Jako praktykujący tłumacz powiem, że szalenie to prawdziwe i obrazowe, a na dodatek kulturalne, bo sam bym użył może równie barwnych, ale mniej taktowych określeń :)
Bardzo chętnie poznam te barwne określenia ;)
Jednym z bardziej eufemistycznych byłoby grzebanie patykiem w błocie :P
W proustowskim numerze LnŚ z 1998 r. był fragment przekładu „W poszukiwaniu…” pióra Krystyny Rodowskiej, ale chyba na tym się skończyło.
Natomiast sporo złego słyszałam na temat przekładu „Obojętnego” Prousta, u nas rzeczy nowej, więc lepiej niech ten śmiałek biorący się za nową wersję „W poszukiwaniu…” będzie godny zadania.;)
Jan Santeuill wydaje się dobrze tłumaczony, początek mi się podobał.
Te wydania Eperons Ostrogi mnie intrygują, ale dobrze wiedzieć, że niekoniecznie są w porządku, jeden zakup mniej :P A pamiętasz jakieś konkretne zarzuty?
Błędy stylistyczne, dość rażące.
A to szkoda, zmarnowana okazja poznania kilku nieznanych utwórów przepadła.