Od lipca szukam efektownego (złośliwi powiedzieliby, że efekciarskiego) zdania, którym mógłbym zacząć tekst o drugim tomie przygód Flawii de Luce. W nadziei na inspirację rzuciłem się do czytania tomu trzeciego, a potem czwartego, których wcale nie miałem w planach i które chciałem sobie zaoszczędzić na później. I nic z tego. Pominę więc wstępne ozdobniki i przejdę do rzeczy.
Jest powszechnie wiadome od czasów Agaty Christie, że angielska prowincja to szalenie kryminogenne miejsce i w przeciętnej wiosce liczącej kilkaset dusz trup ściele się gęściej niż w Chicago czasów prohibicji. W szybkim tempie tym wioseczkom i miasteczkom o morderczej atmosferze zaczyna dorównywać prowincja skandynawska, która jednak ma zdecydowanie mniej wdzięku (chyba że czytamy „Dzieci z Bullerbyn”, a nie Mankella) i której nie zamieszkują istoty tak urocze jak najmłodsza panna de Luce, osóbka zaskakująco opanowana, o niezwykle wysokim mniemaniu o sobie i zadziwiającej wiedzy chemicznej (specjalność: trucizny). Nic dziwnego, że sama Flawia uważa, że fajnie jest być Flawią de Luce. Hej-ho.
Jako samozwańczy geniusz („najwnikliwsza umysłowość na tej wyspie” – skromność nie należy do zalet Flawii) dziewczynka uważa, że sama potrafi wyświetlić każdą zbrodnię popełnioną w okolicy, a przyznać trzeba, że okazji do zbierania doświadczeń ma aż nadto. A to ginie właściciel teatrzyku kukiełkowego (na oczach licznie zgromadzonej widowni), a to pojawiają się poszlaki wskazujące, że samobójstwo małego chłopca niekoniecznie było tym, czym się wydawało, a to ktoś dusi gwiazdę filmową. „Badyl” i „Cienie” to klasyczne kryminały w stylu Agathy Christie: mnóstwo podejrzanych, efektowna zbrodnia i pojedynek intelektów: Flawia kontra zbrodniarz i, oczywiście, Flawia kontra inspektor Hewitt. „Ucho” natomiast utrzymane jest w konwencji bardziej mrocznej, nawet dosłownie, bo spora część akcji rozgrywa się o zmroku i ciemnych lochach. Intryga kryminalna w żadnym z tomów nie zachwyca, szczególnie „Ucho” wydaje się być mocno pod tym względem niedopracowane, ale czy kolejne tomy Bradleya czytam dla wyrafinowanych zbrodni i pasjonujących śledztw?
Otóż nie. Czytam dla samej Flawii, która z tomu na tom wydaje mi się coraz ciekawsza, chociaż momentami dziwnie niespójna – jakby autor przypisywał jej jakąś cechę charakteru czy uczucie dla doraźnych potrzeb fabuły. Mocno mnie dziwi to, że panienka bez drgnienia powieki dokonująca oględzin zwłok i idąca w zaparte podczas rozmaitych przesłuchań, daje się zastraszać i poniżać siostrom (a na dodatek wierzy w Świętego Mikołaja). Co prawda Fela i Dafi grają na uczuciach Flawii w sposób wyjątkowo perfidny, ale odczuwam to jako pewien zgrzyt. Tyle dobrego, że bystra chemiczka zwykle bierze odwet na wrednych siostrach.
Sytuacja rodzinna de Luce’ów wciąż jest niewyjaśniona. Miałem nadzieję, że w każdym tomie dostanę jakiś nowy kawałek układanki, żeby rozjaśnić dziwne traktowanie Flawii przez siostry, ale zaczynam przypuszczać, że Bradley po prostu zwali nam na głowę wyjaśnienie w ostatniej scenie ostatniego tomu. Szkoda. Autor mógłby się wiele nauczyć od J.K. Rowling, która doskonale odsłaniała kolejne elementy dziejów Harry’ego Pottera i jego rodziców, sprytnie myląc też tropy i zastawiając pułapki na czytelnika. Trochę lepiej jest z postacią Doggera, służącego pana de Luce: przynajmniej w jego wypadku można się tego i owego domyślać. Nader jasno przedstawia się za to stan majątkowy bohaterów: w kasie widać dno, z domu znikają srebra, z kolekcji pułkownika kolejne znaczki, aż wreszcie Buckshaw nawiedza dopust boży w postaci ekipy filmowców, którzy robią potężne zamieszanie, ale za to pozwolą zapłacić rachunki.
Inną zaletą cyklu jest galeria postaci drugoplanowych (z moją ulubioną panią Mullet) oraz doskonałe sportretowanie wiejskiej społeczności (najlepsze w „Badylu”). Poza tym, rzecz jasna, udanie odtworzony klimat pierwszego dziesięciolecia po wojnie, z niedogodnościami, które na tle naszych rodzimych problemów z tej samej epoki, wydają się rozkosznie błahe.
Do tego dorzucę sarkastyczne poczucie humoru; zaśmiewałem się co chwila, czytając „Badyl”, a pierwszą połowę „Cieni” przechichotałem w całości, wywołując dziwne komentarze domowników. Ale jak się nie śmiać przy opisie pogrzebu głównej bohaterki, przy zamianie galerii obrazów w lodowisko albo przy pomyśle pułapki na Świętego Mikołaja? Styl, w jakim Flawia opowiada swoje dzieje, jest zaskakującą mieszaniną wyrażeń potocznych i górnolotnych, ze sporym dodatkiem fachowych terminów chemicznych i archaizmów. Tłumacz dobrze sobie z tym poradził, choć od czasu do czasu coś zazgrzytało, szczególnie w „Uchu”. Na plus natomiast Jędrzejowi Polakowi zaliczam ryzykowny, ale nad wyraz udany, moim zdaniem, zabieg wrzucenia do tekstu poloników. Oto w „Uchu” emerytowany profesor łaciny cytuje Flawii w rozmowie ni mniej, ni więcej tylko fraszkę Kochanowskiego – w oryginale mamy jakiś dawny wiersz o podobnej tematyce. Jeszcze ciekawiej jest parę stron wcześniej, gdy Flawia musi wyjaśnić swoją obecność w miejscu, którym jej być nie powinno. Wyłażąc z pieca, tłumaczy się, że ma zamiar napisać nowelę. O dziewczynce imieniem Rose, która zaniemogła i została na trzy zdrowaśki wsadzona do chlebowego pieca… Musiałem się uszczypnąć, żeby uwierzyć w to, co czytam. Do teraz się zastanawiam, czy „raz dokoła, raz dokoła” na początku „Cieni” to przypadek, czy kolejna gierka tłumacza.
I tak to, z powodu braku efektownego (albo efekciarskiego) pierwszego zdania do przedstawienia drugiego tomu pozbawiłem się zapasów powieści Alana Bradleya i tym niecierpliwiej będę wyglądał kolejnej części. „Speaking from Among the Bones” jest co prawda w sprzedaży od stycznia, ale polskiego przekładu wciąż jeszcze nie ma nawet w zapowiedziach, a ponoć już na początku przyszłego roku ukaże się „The Dead in Their Vaulted Arches”. Jak widać, przynajmniej w kwestii tytułów autora nie zawodzi wyobraźnia. Oby zawartość była równie efektowna.
Alan Bradley, Badyl na katowski wór, tłum. Jędrzej Polak, Vesper 2010.
Alan Bradley, Ucho od śledzia w śmietanie, tłum. Jędrzej Polak, Vesper 2011.
Alan Bradley, Tych cieni oczy znieść nie mogą, tłum. Jędrzej Polak, Vesper 2012.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 498 razy, 1 razy dziś)
Bardzo, bardzo lubię serię Bradleya. Racja, zagadki może nie są aż tak fascynujące, ale sama Flawia jest świetną postacią, a książki mają swój niepowtarzalny klimat. Teraz czekam na „Speaking from Among the Bones” ;)
Zdjęcie bardzo niepokojące, czyżby ktoś z domowników zażądał prywatnego laboratorium chemicznego? :)
Mieszanina wyrażeń potocznych i górnolotnych ostro daje w kość przy lekturze Bradleya w oryginale. Wydawać by się mogło, że powieść dla młodzieży po angielsku to pestka, ale w tym przypadku bynajmniej tak nie jest.
Flawię uwielbiam, ale czy być nią jest fajnie, nie jestem pewna, przy takich koszmarnych siostrach. :(
Przyznam się, że „Tych cieni oczy znieść nie mogą” to było spore rozczarowanie, co wkrótce opiszę detalicznie. Zgadzam się natomiast, że pomysł z lodowiskiem genialny.
Mam nadzieję, że kolejne części okażą się bardziej udane. Widziałam recenzje piątego tomu i były bardzo pozytywne.
A propos ulubionych scen, piloci Luftwaffe, zrzucający nad Haworth fioletową wstęgę w hołdzie siostrom Brontë w „Badylu…” to moim zdaniem majstersztyk. :)
Młody chemik należy do Starszej, która produkowała zupę ze szczurzych flaków i żelowe glizdy:)
Przejrzałem angielską Flawię i faktycznie borykanie się z tekstem w oryginale to spore wyzwanie, chyba bym nie zaryzykował.
Skoro sama Flawia myśli, że fajnie być Flawią, to nie będę się z nią kłócił, bo nie wypada:P
„Cienie” do połowy były świetnym obyczajem, moje chichoty nie brały się z niczego, ale gdy wszedł kryminał rzeczywiście nieco siadły, choć nie byłbym tak okrutny w ocenie, jak Ty. Ale poczekam na Twoją dokładną opinię.
Na kolejne tomy czekam niecierpliwie, a hołd dla sióstr Bronte też mnie szalenie ujął.
Nie wiedziałam, że szczurze flaki mają takie psychodeliczne kolorki. :) Dopóki w centrum zainteresowania są glizdy, wszystko jest w porządku, ale gorzej, jak pojawią się trucizny. :)
Pani Mullet rzeczywiście jest rewelacyjna! :D
Moim zdaniem „Cienie” rozłażą się w szwach, pomysłowość autora też trochę zawiodła, ale trzeba przyznać, że narzucił sobie dość mordercze tempo a la Rowling. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy.
A „Speaking from Among the Bones” przed chwilą zamówione! :D
Szczurze flaki wychodziły zielone albo czerwone, zależnie od barwnika. Psychodeliczne granulki służą do wykonywania piłeczek, ale jeszcze nie przeeksperymentowaliśmy.
Do połowy „Cieni” doleciałem w upojeniu, a potem zaczął się kryminał. Chyba za dużo grzybków Bradley tam wrzucił.
Niecierpliwie oczekuję opinii o Mówiącym spośród kości :P
Mam nadzieję, że to będą naprawdę piłeczki a nie np. gałki oczne. :)
W początkowej fazie pomysł by naprawdę niezły, ale potem rzeczywiście te grzyby się namnożyły. :)
Uprzedzam, że jedzie do mnie również najnowsza Bridget J i to ona będzie miała pierwszeństwo. :)
Zobaczymy, czy wyjdą piłeczki, czy gałeczki :)
W imieniu Flawii obrażam się, że przedkładasz nad nią jakąś neurotyczkę, doprawdy :P
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Mam nadzieję, że przy tworzeniu gałek powstanie stosowna dokumentacja fotograficzna, którą potem można będzie użyć np. jako ilustrację do recenzji „Oka cyklonu”, „W cztery oczy” lub „Mamoka”, ewentualnie „Gałki od łóżka”. :)
Założę się, że Flawia nie jest obrażalska, już siostrzyczki zadbały o jej odporność.:(
Mam już gdzieś komplet zdjęć z eksperymentów, wykorzystam przy pierwszej okazji:) Może i Flawia odporna, ale doprawdy ustąpić Brydżet to przykrość :P
Brydżet to poważne zjawisko socjologiczne, więc należy jej się odrobina szacunku. :) Poza tym chwilowo nie zanosi mi się na dłuższe ferie, a czytanie Flawii w oryginale z pospiesznego doskoku raczej nie wchodzi w rachubę. Z Brydżet takich kłopotów na pewno nie będzie. :)
Socjologiczne? Niech Ci będzie:P Ciekawe, czy Brydżet wciąż chodzi skacowana:)
Zrelacjonuję z najdrobniejszymi szczegółami. :)
Na pewno przeczytam sprawozdanie, chociaż nie przepadam za Brydżet:)
Ja mam do niej słabość. Wersja książkowa całkiem sympatyczna, film momentami mnie drażnił pomimo intensywnej obecności Colina F. :)
Dla mnie to fenomen zupełnie niezrozumiały. Jedyne, co strawiłem to soundtrack z filmu, jest tam kilka zacnych kawałków:)
Nawet niebieska zupa Ci się nie podobała? :)
Uważasz, że pamiętam takie detale z dzieł, które nie zrobiły na mnie wrażenia? :P
No może trochę się zagalopowałam z tą niebieską zupą. :)
:) Z książki pamiętam, że Brydżet miała nieustannie kaca, a z filmu jej różowe kapciuszki :P
Jędrzej Polak przetłumaczył „Kotka Splotka” i za to ma u mnie kredyt zaufania i dozgonną wdzięczność!
O panience Flawii nie wiem nic, albowiem nie czytałam Bradleya, natomiast podejrzewam, że z uwagi na zainteresowania mogłaby spodobać się mojemu Starszemu, który ostatnio wyznał, że nie może doczekać się, kiedy w szkole będzie miał chemię, bowiem bardzo chce robić mikstury:P Mam jednak wrażenie, że te książki to trochę wyższy pułap wiekowy; słusznie?
Jędrzej Polak tłumaczył kiedyś klasyków rocka i za to ma u mnie raczej minus :) Bradley mógłby spodobać się Tobie, natomiast Starszy jeszcze ze dwa lata powinien poczekać. Ale kto wie, może namiętność do mikstur pozwoliłaby mu przewalczyć nieznajomość podstaw chemii. Przykład mojej Starszej walczącej z Kosikiem wskazuje, że nie ma co się usztywniać w kwestii lektur.
Ja już nie chcę wiedzieć, co jeszcze mogłoby mi się spodobać, bowiem ostatnio dla przyjemności czytam po dwie strony dziennie, gdyż na więcej czasu mi nie starcza, wobec czego w zasadzie brak szans, że przed śmiercią zdążę przeczytać wszystko to, co zgromadziłam z myślą o najbliższych kilku miesiącach:(
Starszy wydaje się być dobrze rokującym bardzo młodym czytelnikiem Bradleya, bowiem oprócz zainteresowań chemicznych, drąży ostatnio także tematy okołozwłokowe (ze szczególnym uwzględnieniem zwłok, które stały się nimi w gwałtownych okolicznościach). Nie jestem jednak pewna, czy ja jestem gotowa na to, aby on dalej kroczył tą drogą. Jeszcze wyjdzie z niego patomorfolog, a tego – znając kilku osobiście – bym nie zniosła!
Oj, to z grubsza masz to samo, co ja.
Zainteresowania Starszego wydają mi się coraz ciekawsze, czyżby podczytywał po kryjomu Hołysta z Twojej biblioteczki?
I zechciej, proszę, sprecyzować swoje uczucia wobec patomorfologów, bo zabrzmiało to intrygująco. Zawsze mi się wydawało, że to fascynująca specjalizacja:)
Hołysta nie tyka, bowiem odstrasza go grubością. Coś go jednak akurat z tym autorem łączy, więc w sumie powinien:)
Patomorfolodzy po pewnym czasie wykonywania tego zawodu muszą stać się nieco odchyleni, gdyż inaczej nie przetrwają (przynajmniej ci, których znam, są odchyleni, jeden w jednego). I, oczywiście, stanowią swego rodzaju atrakcję towarzyską (opowieści z cyklu: „kroisz, rzygasz, kroisz,…”), ale tylko do czasu. Swojemu synowi życzyłabym lepszego losu.
Czyżbym się domyślał, jak ma imię Twój syn? :P
Lekarz w rodzinie – to zawsze lekarz w rodzinie, więc ja bym mu na zapas nie współczuł :D
Dobrze kombinujesz:P
Co do lekarza w rodzinie, to już mamy ustalone, że jeden będzie geriatrą. Niby to tylko o jeden krok dalej, ale mimo wszystko wolałabym, żeby żaden z nich go nie czynił:P
Kto ma księdza i geriatrę w rodzie, temu bieda nie dobodzie. Czy jakoś tak głosi mądrość ludowa:P
Flawia jest super. A w ogóle to gdzie Bazyl, jeszcze go tu nie ma? Zagorzały fan.
;)
Bazyl pewnie ma weekendowy odwyk internetowy:P
@ZwL Prawidłowa diagnoza.A co do meritum. Intrygi kryminalnej bym się nie czepiał, bo to jednak książka dla młodzieży. Tak, tak, wiem że lepiej równać w górę, ale bez przesady, nie jest aż tak źle. Wiadomo, jak się człowiek naczyta Theorinów i naogląda „Siedem” … :) Co do niespójności cech charakteru Flawii, to mając w domu dziecko troszkę młodsze stwierdzam, że jest to możliwe. Niekiedy cholernie dorosły, niekiedy jakby z beta dopiero wyjęty :) Ja uwielbiam Flawię jako mistrzynię ciętej riposty, bo choć czasem nawet jej brakuję języka w … buzi, to jednak jak odpali, to klękajcie narody :)
Och, no wiem, że dzieci się przerzucają ze skrajności w skrajność, mam dowody na co dzień, ale nie poradzę na to, że taka żelazna Flawia nie powinna, moim zdaniem, tak rozmiękać pod szyderstwami sióstr, raczej razić je laserami oczu i sztyletem języka:)
Cięte riposty uwielbiam:) Zastanawia mnie za to jedno: czy panny de Luce chodzą do szkoły? Chyba ani pół wzmianki przez cztery tomy nie było.
Bądź co bądź trupy, z którymi styka się bohaterka, to praktycznie obcy dla niej ludzie, więc niejako rozumiem beznamiętność. Tym bardziej, że zapatrzona w wuja kreuje się na taką właśnie, chłodną badaczkę i naukowca. Natomiast szpile sióstr, gdy brakuje im już lżejszych argumentów, są tak perfidne, że aż człowiek zgrzyta zębami. Skoro dorosłego czytelnika rusza, to jakby mogło nie samą zainteresowaną? O szkole rzeczywiście nie ma, ale mam wrażenie, nie wiem skąd się biorące, że akcja rozgrywa się w okresach wolnych od nauki.
PS. Jak to jest, że najlepsza cięta riposta przychodzi do głowy jakieś pół godziny po momencie, w którym powinna zostać wykorzystana?
No ja to wszystko wiem i nawet sobie rozumowo przedstawiam, ale czasem nie idzie.
Z tymi feriami to może być prawda, Boże Narodzenie by pasowało, w Ciasteczku to chyba jakiś lipiec? Ale Ucho jakieś takie jesienne jest i ani słowa o szkole. Zresztą w okolicach w ogóle jakiś niedobór dzieci w wieku szkolnym jest.
Po finansach rodziny wnoszę, że guwerner nie wchodził w grę. Może autor zrezygnował z tematów szkolnych ze względu na target? :)
PS. Bardzo fajna fotka otwierająca. Poproszę więcej :)
O guwernerze musiałaby być jakaś wzmianka. Mnie już nawet nie chodzi o pokazywanie szkoły, ale o najdrobniejsze choćby wzmianki. Aż niemożliwe, żeby jedenastolatka ani razu nie powiedziała czy nie pomyślała, że „moja nauczycielka panna Smith zawsze powtarza, że”.
Dzięki za miłe słowo o fotce, zaczynam przemyśliwać, czy nie pójść w jakieś takie inscenizacje, tyle że tu było prosto, a mały chemik pod ręką:) Na jakim tle fotografować „Chłopów” albo Conrada? Zawsze, co prawda, zostaje zdjęcie książki z kotem – to zwykle działa :D
Prawdą jest co piszesz, ale, mimo że można to uznać za błąd kompozycyjny, to jakoś mi ten brak snu z powiek nie spędzał :) A do „Chłopów” to mogę Ci zapozować :)
A mnie to teraz będzie męczyć, bo to jednak niedoróbka jest, nieduża, ale jednak:)
Do „Chłopów” musiałbyś się stawić we własnych walonkach i kufajce albo sukmanie i czapce z pawim piórem (do wyboru), widły mam, to ewentualnie pożyczę :P
Ponieważ czepiasz się szczegółów to lepiej stawię się w lnianej koszulinie przepasanej powrósłem, łapciach z łyka i cepami ewentualnie sierpem (bez młota) :P
U Reymonta nijakich łapci nie mieli, trepy drewniane na błoto albo uczciwe trzewiki, ale niech tam, dawaj w łapciach:))
Widzisz? Nieuczonym chłop, czyli pasuję jak ulał :)
Ula nijakiego nie mam, żebyś przy nim pozował, ale jakiś kawałek polnego pleneru się znajdzie :)
Ulał, nie ula. To może, per analogiam, na tle bimbrowni? :P
Na tle bimbrowni to będzie zdjęcie przy recenzji Wędrowycza. Ale na razie nie planuję :D
Brawurowy cykl! Wprawdzie tej części mnie, która jest kryminalistką, nie wszystkie kryminalne intrygi przekonują, to już cała otoczka, postać Flawii, gagi (tak, pułapka na Mikołaja!…), klimat, tło obyczajowe, no i przede wszystkim: język to mistrzostwo świata. Poza tym czytając Flawię cały czas mlaskam i cmokam nad kunsztem tłumacza, który uwija się sprytnie, bierze slalomem te wszystkie pułapki translatorskie, którymi najeżony jest tekst, i udowadnia niemal na każdej stronie, że do tego po prostu trzeba mieć talent. Czekam już z utęsknieniem na kolejny tom (w Niemczech już są zapowiedzi, ale ja czytałam cykl po polsku i akurat w tym przypadku chcę to czytać w polskim tłumaczeniu), ale albo ślepa jestem, albo na razie sza…
Właśnie dla tych elementów, które wymieniłaś, warto Flawię czytać. Ja najbardziej lubię opisy eksperymentów, jako niespełniony chemik :) Tłumaczowi czasem coś zgrzytnie, ale wybaczam, świadomy ekwilibrystyki, jaką musi uprawiać na każdym kroku:)
Po polsku w tym roku ma nie być, Bazyl pytał wydawnictwo, poczekamy sobie, niestety:( Oby nie za długo.
Niespełniony chemik?… ;-) Coś w tym jest. Ja jestem niespełnioną, za to genialną lekarką, ale kiedy czytam Flawię, to aż mnie świerzbi, żeby tak wziąć, wyczarować coś, upichcić… tylko laboratorium nie mam:-( Ale gdybym tak miała raz jeszcze rozpoczynać życie od nowa, to nie wiem, nie wiem… (no dobra, przyznaję, ostatnio jestem pod wielkim wpływem Breaking Bad).
No miałem taką fazę gdzieś w szóstej klasie, ale z powodu obiektywnych braków w zaopatrzeniu nie wyszedłem poza krystalizację soli kuchennej:P Natomiast opisy doświadczeń Flawii czytam w upojeniu, zazdroszcząc prawujka z laboratorium:)
Taką fazę przechodzi teraz chyba mój starszy syn. Ostatnio mnie wypytywał, czy taki chemik to dużo zarabia i jak się zostaje profesorem. Chemii, oczywiście. I co taki profesor musi robić, w ogóle.
Jak wynajdzie superklej albo paliwo do rakiet z makulatury, to ma szansę na fortunę:) W dzisiejszych czasach przynajmniej z eksperymentami nie ma problemów, zestawów „mały chemik” ile chcieć, a i kwas solny można pewnie kupić bez trudu.
Gdybym jeszcze nie czytała, to pędem poleciałabym czytać :) I wręcz podoba mi się to, że Flawia momentami bywa troszkę niespójna :) Panny de Luce raczej do szkoły nie chodzą, edukują się same – mają w końcu przepastne biblioteki :)
Dość wąsko się edukują, jedna wyłącznie w literaturze z naciskiem na Dickensa, druga w muzyce, a trzecia w truciznach:P
Uroki samokształcenia. Gdybym nie chodziła do szkoły to też bym miała dość wąską specjalizację :)
Tak, tabliczki mnożenia zdecydowanie bym nie znał :D
Nie przekonałam się do Flawii. Nie przebrnęłam nawet przez pierwszy tom. Może powinnam zacząć od trzeciego, skoro mówisz, że im dalej w las tym lepiej? Hm…
Od drugiego zacznij, scena pogrzebu może Ci się spodobać:)
ha ha ha…
Nie ha ha ha, tylko hej-ho i do czytania:D
Najgorsze jest to, że Flawię lubię owszem, choć bywa, irytuje owszem, a siostrzyczki to bym chętnie przez kolano przełożyła, choć najpierw tacie bym mocno naurągała.. Ech. uwielbiam ten cykl głównie za klimat i pomysłowość Flawii. I jej dyskusje z komisarzem (nie pamiętam czy to był komisarz policji czy jakiś inny oficer, w każdym razie, śledczy, któremu Flawia często i gęsto odbiera możliwość przeprowadzenia śledztwa). A co do tego, że Flawia lepiej sobie radzi ze zwłokami niż z siostrami to ja to trochę rozumiem. No jednak martwy człowiek nie zamknie jej w szafie ;)
Martwy człowiek może się znienacka podnieść i zacząć ją dusić jako zombie albo nawiedzać w nocnych koszmarach:P I jemu nie można dosypać trutki na szczury do owsianki :D
Tak, tak, bycie martwym jednak ma swoje wady ;P Dobrze, że Flawia nie wierzy w coś takiego jak zombie :)
Może kiedyś, z braku pomysłów, pojawią się i zombie. W końcu od czego jest ten urokliwy cmentarz we wsi:)
No jak już się pomysły wyczerpią, na coś bardziej oryginalnego ;P ;) to czemu nie? :) Swoją drogą ciekawa jestem momentu pojawienia się następnych części i pomysłów Bradleya.
ps. Melduję posłusznie, że znowu nie zawiodłeś jeśli chodzi o polecane lektury. Mam na myśli oczywiście „Omegę”. Liczę na wolniejszą chwilę by co nieco o niej wspomnieć ;)
Liczę, że jednak Bradley trochę bardziej skupi się na rodzinnej tajemnicy. Bardzo się cieszę, że Omega Ci się podobała, bo niektórzy (prawda, Bazylu?) coś marudzili na tę książkę. Pisz koniecznie:)
Oj tam, marudzili. Jak się nie jest dwunastolatką z problemami, to pewne rzeczy ciężko zrozumieć :D
Nabrałam sporego apetytu na „Flawię” – połączenie kryminału i sarkastycznego poczucia humoru brzmi bardzo obiecująco. Na marginesie, okładki wszystkich tomów też prezentują się atrakcyjnie, aż chce się po nie sięgnąć.