Alanowi Bradleyowi zabrakło pomysłu. Już zdarzało mu się balansować nad otchłanią, w której kłapał zębiskami krokodyl z gatunku „za dużo deus ex machina” i jego krewniak, aligator „za dużo szczęśliwych zbiegów okoliczności”. Tym razem jednak Bradley poleciał w przepaść, w rozdziawione paszcze gadów. I w szpony rozżalonego partaniną czytelnika. Czyli mnie.
Flawia wyjechała z Buckshaw. Dlaczego? Nie mogę zdradzić. Dokąd? Nie powiem.
W ogóle pisanie o siódmym tomie przygód panny de Luce przypomina stąpanie po polu minowym, najbezpieczniej byłoby w ogóle milczeć. Ale jak tu milczeć w obliczu tego, że już pierwszej nocy w nowym miejscu Flawii – niemal na głowę – wypada z kominka dobrze uwędzony trup owinięty w brytyjską flagę? Dwunastoletnia detektyw rozpoczyna śledztwo.
Bradley miał do wykorzystania dwa atrakcyjne wątki. Po pierwsze dochodzenie prowadzone przez Flawię, a po drugie – adaptację bohaterki w zmienionym środowisku; musicie mi uwierzyć na słowo, że nowe otoczenie dawało wręcz nieograniczone pole do popisu. Niestety, popisu nie było, chociaż pierwsze sto stron robiło spore nadzieje.
Dochodzenie w tym tomie żywo przypomina peerelowski milicyjniak,
ten, o którym Stanisław Barańczak napisał: „Jeśli chodzi o intrygę kryminalną, przeprowadzona jest ona w sposób typowo damski, to znaczy przy użyciu maksymalnej liczby szczęśliwych zbiegów okoliczności i cudownych przypadków”. O te cudowne przypadki dbają inni bohaterowie książki; w stosownych momentach pojawiają się przed Flawią, by rzucić tajemniczą uwagę, którą bystra dwunastolatka poczyna analizować swym elektronowym mózgiem. Rzecz jasna i wcześniej śledztwa były prowadzone tym sposobem, ale Bradley maskował niedostatki dwiema rzeczami, których teraz po prostu zabrakło: klimatem i wdziękiem.
Bishop’s Lacey i Buckshaw mają klimat niczym z powieści Agathy Christie;
obserwujemy nieśpieszne życie w niełatwych powojennych czasach w małym miasteczku, z jego codziennymi kłopotami – chociażby aprowizacyjnymi, skrywanymi tajemnicami z przeszłości, siecią powiązań rodzinnych i towarzyskich. Pastor, lekarz, komisarz policji, sprzedawcy, właściciel zajazdu, wszystkie te szacowne małżeństwa i ekscentryczne stare panny (nie wspominając o mieszkańcach Buckshaw) są nie tylko tłem dla panny de Luce i statystami w jej popisach. Są nieodłączną częścią jej samej. Wyrwana z tego otoczenia Flawia straciła bardzo wiele. Moim zdaniem za wiele, by eksperyment uznać za udany.
Tym bardziej że
Bradley najwyraźniej nie ma nic ciekawego do napisania o nowym miejscu pobytu dziewczynki.
Przedstawia je do bólu stereotypowo; uzyskuje efekt płaskich, papierowych dekoracji. Z całkiem sporego tłumu nowych postaci nie wyróżnia się nikt, jest to galeria lalek: wygłaszają swoje kwestie i znikają za kulisami. Nikogo na miarę pani Mullet czy Doggera. Choć niektóre osoby nieźle się zapowiadają, Bradley po prostu nie daje nam sposobności, by kogokolwiek lepiej poznać czy polubić. Na tym bladym tle Flawia też wypada dość blado, choć to akurat można po części usprawiedliwiać problemami adaptacyjnymi oraz tęsknotą za domem i bliskimi. Jest na pewno dojrzalsza; ujawnienie rodzinnej tajemnicy, chociaż wywołało wstrząs, pozwoliło jej też pozbyć się wielu wątpliwości, które ją wcześniej gnębiły. Poznaje także smak aprobaty, co wiele dla niej znaczy.
Jedyną pociechę stanowi to, że Bradley chyba zrozumiał, że zabłąkał się w ślepy zaułek, i spróbował, niezbyt zręcznie, z niego wybrnąć. Nie znalazłem zapowiedzi kolejnego tomu, ale zakończenie „As Chimney Sweepers” sugeruje, że ciąg dalszy powinien nastąpić. Kiedy się ukaże, dam mu szansę. Nie skreślę przecież Flawii tylko dlatego, że trafiło jej się słabsze 400 stron.
PS. Żeby nie wyszło, że tylko marudzę: opowieść podczas wywoływania duchów jest przednia.
Alan Bradley, As Chimney Sweepers Come to Dust, Delacorte Press 2015.
Wielkieś mi uczynił pustki w nadziejach mych, ale takie jest nieubłagane prawo serii. Wyciągnięcie Flawii ze znanych czytelnikowi dekoracji, to, nie boję się tych słów, głupi pomysł. Podobnie jak pozbawianie go (czytelnika) ulubionych postaci drugoplanowych. Jeśli Buckshaw nie stanowiło już wystarczającej pożywki dla przygód bohaterki trzeba było serię zakończyć … Dżiz, co ja piszę?! Jakie zakończyć?! Pewnie będę psioczył jako i Ty psioczysz i czytał, jako i Ty czytać zamiarowujesz. A na Amazonie są już zbiorówki :)
Zeżarło mi komentarz:(
Są serie, które się z sukcesem skończyły po siódmym tomie, ale Bradley za bardzo nakomplikował (niepotrzebnie) i teraz będzie odkręcał, więc pewnie jeszcze co najmniej ósma część będzie. Oby z Doggerem i panią Mullet.
Zbiorówki bardzo fajne, ale wolę ebooki, bo jednak słownik jest w częstym użytku.
Wskażesz konkretny przykład takiej serii? :P A Bradley niech pisze, bo ja Flawię lubię na tyle, że przymknę oko na wiele :) Choć oczywiście wkurza mnie nasilenie zupełnie z tyłka wyciągniętych przypadków, byle tylko uratować (bo przecież nie uwiarygodnić), akcję.
PS. U mnie nawet słownik nie pomoże :(
No Harry Potter przecież :)
Niech pisze, tylko nieco staranniej i z jakąś koncepcją, bo czasem mam wrażenie, że on ma obmyślonego tylko atrakcyjnego trupa w pięknych okolicznościach przyrody, a potem leci na natchnieniu. Jak mu natchnienie sklęśnie, to mamy takie dzieło jak to.
Czy ja wiem? HP też mnie w pewnym momencie drażnił schematycznością i dopychaniem (do objętości) kolejnych tomów fabularnym klajstrem. A i parę zabiegów deusowych, jakbym wysilił pamięć, też by się znalazło. Gdybym miał rzucić na szalę postacie, to jednak Flawia wygrywa z Harrym w cuglach. Może to projekcja uczuć dla córki, której nie mam :P
Oj, krzywdzisz Harry’ego, ale to zapewne z braku córki, której nie masz :P Jasne, że sztukowanie jest zawsze i przecież dotąd się nie czepiałem. Tym razem jednak autor nawet się nie postarał o zaklajstrowanie szwów.
Ja mawiał pewien znajomy ze starych czasów: nie wiem, nie byłem, nie widziałem, kaplica, mogiła, grób, fiu fiu, adios. Więc i ja milknę do czasu, aż przeczytam i będę mógł swobodnie zabrać głos :D Swoją drogą ciekaw jestem co Bradley pokazałby w całkiem nowej odsłonie. Może już jednak pora przestać odcinać kupony od popularności Flawii? Tylko czy ja jestem na to gotów? :D
Na Amazonie jest jakaś jego powieść nie o Flawii, może kiedyś zaryzykuję, mimo że w dularach mus zapłacić.
Ja tam do tej pory nie jestem gotowy na JK Rowling w nie-Potterowej odsłonie, więc rozumiem Twoje opory :)
Nawet już miałem w rękach „Trudny wybór” :)
Ja nawet mam na półce, i Kukułkę też. I wciąż podchodzę z pewną taką nieśmiałością :P
Znajoma, zwolenniczka, acz nie zwariowana fanka HP, twierdziła ostatnio na spotkaniu DKK, że kryminały JR bardzo fajnie jej się czytało :) Nie wiem jednak czy to wystarczająca dla Ciebie rekomendacja :P
Rodzona żona też mi polecała, w końcu się odważę :)
Ojojoj… ale i tak przeczytam, nie ma opcji, żeby nie ;)
Słusznie, nie chcę cierpieć w pojedynkę :D
Co jakiś czas natykam się na nazwisko tego autora. Chciałbym i boje się. Recenzje są dobre, nawet jesli trochę skażone marudzeniem. Mnogość tomiszczów jednak troche mnie przestrasza. Od czegu tu zacząć? Poratuj pan biednego człeka, ofiarę zbyt obfitej polityki wydawniczej :)
W tym wypadku zaczyna się od początku, od Zatrutego ciasteczka :) I pan się nie boi, tylko czyta.
Zgadza się. Jak odrzuci, masz resztę z głowy. Jak spodoba, masz sporo czytania. Same dobre wyjścia :D
Mądrego przyjemnie posłuchać :)
Co dwie głowy to nie jedna. Mam już Zatrute ciastko na czytniku….. czy może w czytniku, wszystko jedno. Jak zassie dam znać :)
Błyskawiczna decyzja :) Jak nie zassie, to też daj znać, zaczniemy Ci na buty pluć albo co :P
Przyznam, że chyba głupi jestem, bo za bardzo nie skumałem z tym pluciem na buty, hm, muszę to przemyśleć, bo to może mieć drugie dno, taki tajny szyfr, czy cóś :)
Wszystko się wyjaśni po lekturze i wyrażeniu stosownego entuzjazmu. Lub jego braku :)
Dzięki za poradę. Zatrute ciasteczko brzmi nieźle, to mógłby być tytuł któregoś z kryminałów Agathy Christie :)
Flawia mogłaby być dzieckiem Agathy :)
No tak, lata 50-te. Agatha w tajemniczych okolicznościach przyrody znika na pewien czas, nikt nie wiewie gdzie jest. Rzekomo dowiedziała się o zdradzie męża, a tu masz, to ona poszła w tango, czego owocem jest córeczka Flavia (bo to chyba Włoch czy Francuz był z pochodzenia). Teraz to ona pisze książki, ale pod pseudonimem Alan Bradley. Tak sobie to wykombinowałem :D
No prawie się zgadza. Tyle że ojciec Flawii był prawdziwym angielskim dżentelmanem :)