Niewtajemniczonym angielska prowincja wydaje się nudnym miejscem zamieszkanym przez bogobojne stare panny, hodujące koty i spędzające całe dnia na pielęgnowaniu ogródka i ploteczkach przy herbacie z innymi starymi pannami. Bardziej uświadomieni wiedzą doskonale, że za tą nobliwą fasadą kryją się tłumione emocje, zadawnione urazy i przemilczane skandale. Nader często poranne słońce oświetla trupa leżącego w bibliotece albo i na grządce ogórków. W pewnego typu powieściach grządka ogórków bez trupa w ogóle nie ma racji bytu.
A „Zatrute ciasteczko” jest właśnie takiego rodzaju powieścią: kryminałem w starym stylu, wykorzystującym wszystkie, wydawałoby się ograne, elementy z utworów Agaty Christie. Alan Bradley znakomicie jednak wzbogacił klasyczną formułę, nadając jej nową jakość dzięki stworzeniu Flawii de Luce, rezolutnej (ktoś mógłby powiedzieć przemądrzałej) jedenastolatki, obdarzonej ojcem filatelistą i dwiema złośliwymi siostrzyczkami, Ofelią i Dafne. Rodzina mieszka w podupadającej rezydencji Buckshaw. Pana de Luce pochłaniają klasery, a każda z sióstr zajmuje się własnym życiem – dwie starsze panny poza tym zajmują się zatruwaniem życia najmłodszej, która jednak – jeśli chodzi o zatruwanie – nie ma sobie równych. Flawia bowiem jest pasjonatką chemii, a szczególnie tej wdzięcznej gałęzi pięknej nauki, która zajmuje się truciznami.
Pewnego poranka dziewczynka na grządce ogórków znajduje mężczyznę, który dosłownie wydaje na nią ostatnie tchnienie i wypowiada tajemnicze słowo. Flawia chciałaby się pławić w sensacji jak salamandra w ogniu, ale niestety inspektor policji Hewitt, nieświadomy z kim ma do czynienia, zdecydowany jest odciąć nieletnią od śledztwa. A jak wiadomo z niezliczonych powieści – to tylko podsyca we wzgardzonej młodzieży chęć udowodnienia własnej wyższości nad policją i samodzielnego rozwiązania zagadki. Nasza chemiczka nie jest tu wyjątkiem i błyskawicznie rusza z własnym śledztwem, podczas którego znajomość chemii odegra niebagatelną rolę.
Poczynania Flawii obserwuje się z lekkim niedowierzaniem, przechodzącym w podziw dla jej ostrej jak brzytwa inteligencji. Nad wiek rozwinięta i dysponująca zaskakująco bogatym słownictwem panienka bywa niekiedy irytująca w swym zadufaniu, ale inspektor Hewitt dba o to, by całkiem nie przewróciło jej się w głowie. Oprócz wątku kryminalnego przyglądamy się też życiu rodzinnemu Flawii, której matka zginęła w niejasnych okolicznościach podczas górskiej wyprawy, a stosunki domowe układają się dość dziwnie. Pewnie w następnych tomach odsłaniać się będą kolejne detale z życia rodzinnego.
Książka Bradleya dostarcza znakomitej rozrywki, szczególnie gdy widzi się, jak umiejętnie autor wykorzystuje i przekształca do swoich potrzeb schematy rodem z powieści o pannie Marple. Posługuje się przy tym językiem, który nie musi każdemu odpowiadać, gdyż jest to mieszanina fachowych terminów chemicznych, zatrącającej lekko o pretensjonalność kwiecistości i sporej erudycji. W końcu osoba tak niezwykła jak Flawia nie mogła mówić jak pierwsza lepsza dziewczynka w jej wieku. Według mnie daje to jednak nieodparcie zabawny efekt. Całość jest, używając określenia panny de Luce, prawdziwą „delikwescencją”, a parafrazując motto powieści – „ciasteczkiem słodkim u dna”. Pozostaję w zachwycie i zamierzam zacieśnić znajomość z Flawią. A Lirael i Bazylowi dziękuję za ich zaraźliwy entuzjazm.
Alan Bradley, Zatrute ciasteczko, tłum. Jędrzej Polak, Vesper 2009.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 412 razy, 1 razy dziś)
Like this:
Like Loading...
No, to teraz już poleci,
tom drugi i trzeci.
:)
Miejmy nadzieję, drugi już czeka:) Ale będę sobie te ciasteczka dawkował:)
Bardzo się cieszę, że uznałeś „Zatrute ciasteczko” za delikwescencję. :D Witaj w klubie. Jak wspominałam, tom drugi jest znacznie lepszy, autor nabrał wiatru w żagle.
Ozdóbki językowe w pełni można odczuć czytając wersję oryginalną. Podziwiam tłumacza, choć ciągle marudzę na przekład tytułów. :)
No tłumacz się sprawił, nie da się ukryć:) Mam trzeci tom w oryginale, to kto wie, może ambitnie się zmierzę:))
ZWL, Lirael, Bazylu: w tym klimacie to absolutnie nie przegapcie dzisiejszego Teatru TV :)
Przegapimy, acz celowo. Młodzież o tej porze domaga się lektury i uwagi przedsennej, więc… :( Muszę zainwestować w nagrywarkę :)
No ja mam tak jak Bazyl, ale za to klasyka doskonale znam, mogę sobie też nagrać, o:)
Moja młodzież oczywiście też o tej porze potrzebuje tatowej uwagi (KKK: Kaszka, Kąpu, Kimono:), ale dekoder z nagrywarką rozwiązuje mi regularnie ten problem :)
Nasza młodzież nie daje się kupić za byle kaszkę:P Stawia bardziej wyrafinowane żądania w stylu lektury Karlssona z dachu:)
Albo kończenie jednej z pięciu ponapoczynanych książek. Mój Starszy bowiem wychodzi z założenia, że różnorodność to jest to. Ojciec się wkurza, bo woli zacząć i skończyć, ale jak to mówią: „Pan każe …” :)
Niestety. Ja miałem ochotę na Cudowną podróż Lagerlof, ale Księżniczka zażyczyła Karlssona. U nas rozmaitość nie jest mile widziana:(
O, dzięki, tylko pół godziny straciłam :D
O matko, a ja zapomniałem na śmierć:((
ZWL, ja dlatego w piątek wieczorem siadam z pilotem i nastawiam nagrywania na cały tydzień, bo inaczej też notorycznie zapominam :)
Kolega, jak widzę, z tych bardziej metodycznych:) To nie dla mnie taki system:P
~ Bibliomisiek
Wielkie dzięki, ale niestety za późno wróciłam z pracy. :(
Aniemazaco. Jak chcesz uścisnąć prawicę, która ściskała prawicę Autora, to się kiedyś, cieplejszą porą, umówimy na Magnusa. Jak poćwiczę, to może dam radę machnąć te 180 km na moich dwóch kółkach :D Gorzej z powrotem.
Sugerujesz, że prawicy od tamtej pory nie myłeś??:P W razie problemów z powrotem zawsze istnieją pociągi i różne inne transporty publiczne:)
No, myłem, ale to jak w „Misiu” – „Córka mi się urodziła …” :D A od pociągu to ja i tak mam 50 km borem lasem.
Od pociągu do domu podjedziesz na luzaku rowerkiem:)
Flawia zauroczyła mnie od pierwszych stron. Na razie jedanak przeczytałam tylko pierwszą część;/ Mam nadzieję, że wkrótce to nadrobię.
Ja się już cieszę na drugą część, i dalsze też:)
Czytałam to (po polsku) z moją dwujęzyczną córką i kwiecistość języka tej powieści przerosła jej umiejętności a moje pokłady cierpliwości wyczerpały się dość szybko, słysząc co kilkanaście stron „mamo a co to znaczy?” Nie dokończyłyśmy…
To chyba w każdym języku byłoby za trudne dla dziecka. Jeszcze „bekas kszyk” da się wytłumaczyć, ale „więzadło szczytowo-obrotowe” to prawdziwe wyzwanie:)
No to rozumiesz czemu udlawilysmy sie tym ciasteczkiem…
Rozumiem, ale wciąż jest szansa, że Ci dziecię podrośnie i samo sobie przeczyta, posiłkując się ewentualnie guglem albo słownikiem:) Pewnie po szwedzku Flawia też jest.
Czy to takie silne złamanie stereotypowego wizerunku angielskiej prowincji, że nie ma w książce kotów? Bo jeśli nie ma, to może sobie daruję ;-)
Gorączkowo sobie przypominam, czy mignął tam jakiś kot:)) Ale nic mi nie świta, za to zdecydowanie nie dyskwalifikuje to książki, mówię to jako miłośnik kotów:P
Uwielbiam angielską prowincję, powieści detektywistyczne oraz książki, w której bohaterami są dzieci/młodzież. I… ledwo przebrnęłam przez ciasteczko :-/ Czyżby za dużo cukru w cukrze? :P I żeby nie było: jestem po tzw. biol-chemie, więc fachowe terminy w ogóle mi nie straszne :) Czy coś jest ze mną nie tak? ;)
Wolę nie stawiać diagnozy:) Spróbuj drugiego tomu i wtedy ewentualnie skreśl Flawię:P
~ Duchowa
Nie wiem, czy jest sens, żebyś katowała się drugim tomem, skoro pierwszy nie wywołał entuzjazmu, ale może przynajmniej kawałeczek? Według mnie jest lepszy od pierwszego.
Zupełnie się nie przejmuj Flawią. Mam identyczne objawy jak Ty w kwestii Pratchetta, który teoretycznie powinien mnie zachwycić. Zaznaczam, że nie teoretyzuję, przeczytałam cztery książki. Najwyraźniej brakuje chemii. :)
~ Lirael: Spróbuję, skoro mądrzy ludzie mówią, że drugi tom lepszy. Już tak kiedyś miałam, że się zraziłam do autora po pierwszym tomie (i był to Pratchett zresztą :D, ale wtedy mąż nakierował mnie odpowiednio i z zachwytem przeczytałam części o wiedźmach i Marchewie. Reszty nie przebrnęłam do dziś :D).
Właśnie, nie będę przejmować się Flawią, która mnie bardzo denerwowała, skupię się na wszystkim innym, o :D
Racjonalnie sobie tłumaczę, że Pratchett nie musi mi się podobać, ale mimo to czuję się lekko poszkodowana. :)
Nie chcę Cię martwić, ale Flawia bardzo dominuje w kolejnych tomach i nieskupianie się na niej może okazać się dość trudne. :) We mnie z kolei żądzę mordu chwilami budzą jej siostrzyczki.
W drugim tomie podobały mi się powojenne brytyjskie realia, na przykład na nich można się skupić. :) Nie wiem, jak u Ciebie są notowane siostry Bronte, ale jeśli nieźle, to w „Badylu…” czeka Cię miła niespodzianka. Bardzo jestem ciekawa, jak odbierzesz początek drugiej części.
Mam to samo z Pratchettem :) Szkoda, bo facet jest zabawny. Tylko… jak ja nie cierpię fantastyki :D
Siostry Bronte są notowane bardzo wysoko :) Hmmm, zaciekawiłaś mnie, przesuwam Flawię na samą górę kolejki :D
A mnie siostrzyczki bawiły :) A, i lubię ten układ: trzy siostry, gdyż sama z takiego pochodzę :)
Lubię fantastykę, lubię też książki zabawne, więc wszystko wskazuje na to, że powinnam być zagorzałą fanką Pratchetta, a nic z tego. :)
W „Badylu…” Haworth mignie tylko w roli epizodycznej, ale według mnie to bardzo sympatyczna scena.
Jak wspominałam, we mnie siostrzyczki Flawii budziły krwiożercze instynkty. Układ „trzy siostry” w literaturze rzeczywiście daje ciekawe efekty, nie tylko u Czechowa. :) Ja mam jednego brata, więc bardzo Ci sióstr zazdroszczę. Zawsze marzyłam o posiadaniu kilku.
Och, witam w klubie miłośników bezczelnej jedenastolatki :)
Zamierzam w tym klubie zapuścić korzenie:)
Też już mam Zatrute… Na szczęście nikt nie wypożyczył :)
Świetne właśnie skończyłam :)
Super:)