Zamiast urządzać pranie we własnej kuchni, w drugiej połowie XIX wieku w Paryżu można było skorzystać z wyspecjalizowanych zakładów, które zapewniały wszystko, co potrzebne do wyprania odzieży: bieżącą wodę ciepłą i zimną, balie, wiadra, tary, a nawet parową wyżymaczkę. Odwiedzane przez kobiety z całej dzielnicy, były pralnie centrami spotkań towarzyskich, rozmów, wymiany plotek, a nawet miejscami załatwiania porachunków, gdzie za pomocą kijanek rozstrzygano spory o kochanków. Taką pralnię barwnie opisał Emil Zola w powieści „W matni”.
Na bulwarze Gerwazyna skręciła w lewo i poszła ulicą Nową. […] Pralnia mieściła się mniej więcej w połowie ulicy, w tym miejscu, gdzie poziom bruku zaczynał się podnosić. Nad budynkiem o płaskim dachu trzy olbrzymie rezerwuary napełnione wodą i cynkowe cylindry, solidnie umocowane sworzniami, ukazywały swe szare okrągłości; za nimi, na bardzo wysokim drugim piętrze, mieściła się suszarnia, zamknięta ze wszystkich stron żaluzjami iż cienkich prętów, poprzez które przewiewało powietrze i które pozwalały widzieć pojedyncze sztuki bielizny rozwieszone na mosiężnych drutach. Na prawo od rezerwuarów wąski komin maszyny parowej dyszał ciężko i miarowo, wyrzucając kłęby białego dymu. Gerwazyna, nie unosząc spódnicy, jak kobieta przyzwyczajona do kałuż, śmiało wkroczyła w bramę zastawioną dzbanami z chlorowaną wodą. Znała już właścicielkę pralni — drobną, wątłą kobietę, chorą na oczy, siedzącą w oszklonym pokoiku nad rejestrami; na półkach znajdowały się foremne kawałki mydła, słoje pełne gałek niebieskiej farbki i torebki z sodą. Przechodząc obok pokoiku Gerwazyna poprosiła o swoją kijankę i szczotkę, którą zostawiła tu na przechowanie po ostatnim praniu. Następnie po otrzymaniu numerka weszła do wnętrza budynku.
Była to olbrzymia hala z płaskim dachem i odkrytym belkowaniem, wsparta na słupach z lanego żelaza i zamknięta szerokimi, widnymi oknami. Bladawe światło dnia przenikało na wskroś kłęby ciepłej pary, wiszącej w powietrzu jak chmura mlecznej barwy. Gdzieniegdzie z kątów unosił się dym, rozpościerał się wszerz i spowijał całe wnętrze niebieskawą zasłoną. Wszystko wokół ociekało kroplistą parą tchnącą zapachem mydła, mdłym, przesyconym wilgocią, natrętnym; chwilami górowały nad nim fale woni chlorowanej wody. Przy baliach, ustawionych po obu stronach wzdłuż głównego przejścia, uwijały się szeregi kobiet z rękami obnażonymi do samych ramion, z gołymi szyjami, w podkasanych spódnicach ukazujących kolorowe pończochy i grube sznurowane trzewiki. Uderzały zaciekle kijankami, śmiały się, odwracały, by dorzucić jakieś słowo do ogólnej wrzawy, pochylały się sięgając w głąb cebrzyków — niechlujne, brutalne, rozmamłane i całe mokre, jakby je zsiekła ulewa; zaczerwienione ich ciała parowały. Wokoło, pod nimi, płynął jeden ogromny strumień: kubły z gorącą wodą przenoszone były i opróżniane jednym zamachem ręki, z pootwieranych kranów zimna woda lała się z wysoka, pryskała spod kijanek, kapała z płukanej bielizny, tworząc kałuże, w których kobiety brodziły, i spływając małymi strugami po flizach pochyłej kamiennej podłogi. Wśród krzyków, miarowego dudnienia, szmeru i szeptu kropel, wśród tego łoskotu burzy cichnącej pod wilgotnym dachem — stojąca po prawej stronie hali maszyna parowa, cała pokryta drobniutkimi kroplami białej rosy, dyszała i parskała bez ustanku, a jej koło rozpędowe obracało się tanecznie, jakby regulując olbrzymie napięcie hałasu. […].
Gerwazyna rozwiązała paczkę z brudami i rozłożyła koszulki malców; gdy jej pani Boche radziła, żeby wzięła wiadro wody z ługiem, odpowiedziała:
— O! nie, zwykła ciepła woda wystarczy… Ja się na tym znam.
Przebrała bieliznę i odłożyła na bok kilka sztuk kolorowych. Potem wlała do cebrzyka cztery kubły zimnej wody z kranu, który mieścił się za jej plecami, i zanurzyła w niej stos białej bielizny; podkasując spódnicę i wciskając ją między uda, weszła do ustawionej pionowo skrzyni, której krawędzie sięgały jej do pasa. […]
Gerwazyna, podwinąwszy rękawy i pokazując przy tym swe piękne, młode jeszcze ręce blondynki, ledwie zaróżowione na łokciach, zaczęła prać bieliznę. Rozpostarła właśnie koszulę na wąskiej drewnianej tarze, przeżartej i wybielonej stałym przepływem wody; nacierała materiał mydłem, odwracała i znów nacierała mydłem od spodu. […]
Wszystka biała bielizna była wymłócona kijanką, i to jak! Gerwazyna znowu zanurzyła ją w cebrze; potem, wyjmując sztukę po sztuce, po raz drugi nacierała je mydłem i szorowała szczotką. Jedną ręką przytrzymywała rzeczy kolejno prane na tarze, w drugiej zaś miała szorstką szczotkę i wywabiała nią z bielizny każdą plamkę brudu, który odpływał podłużnymi smużkami. […]
Gerwazyna tymczasem prała kolory w ciepłej wodzie pełnej mydlin, których przedtem umyślnie nie wylewała. Gdy skończyła, przysunęła stojak i pozarzucała na jego poprzeczkę wszystkie sztuki bielizny, tworzące na posadzce niebieskawe kałuże. Zaczęło się płukanie. Z tyłu poza nią zimna woda z kranu przelewała się przez wręby stojącego na posadzce pojemnego wiadra z dwoma drążkami w poprzek, służącymi do układania bielizny. Ponad cebrzykiem, górą, biegły dwa inne drążki, na których wieszano bieliznę, żeby się obsączyła ostatecznie.
— No, nareszcie widać koniec roboty, dzięki Bogu! — rzekła pani Boche. — Zostanę, żeby pani pomóc w wyżymaniu.
— O, nie warto, serdecznie pani dziękuję! — odparła młoda kobieta, wygniatając dłońmi i płucząc kolory w przejrzystej wodzie. — Gdybym miała prześcieradła, to co innego.
Ale w końcu musiała skorzystać z pomocy dozorczyni. Poczęły razem wyżymać — jedna z jednego końca, druga z drugiego — spódnicę z cienkiej wełny, licho farbowanej na kasztanowy kolor, z której ściekała żółtawa woda […].
Młoda kobieta chciała jak najprędzej opuścić pralnię. […] Gdy już była objuczona bielizną, podążyła do drzwi, gdzie na nią czekały dzieci.
— Płaci pani za dwie godziny, to znaczy: dwa su — powiedziała zatrzymując ją właścicielka pralni, która znów zasiadła w swoim oszklonym pokoiku. […]
Z pralni, która została poza nią, znów dobiegał głuchy łoskot mas wodnych. […] Wzdłuż szeregu cebrzyków znów widać było poruszające się z wściekłą szybkością ręce i kanciaste profile — jak u kukiełek pozbawionych kości, o krzywych ramionach zginających się gwałtownie jak na zawiasach. Rozmowy przez całą długość przejść zaczęły się znów toczyć. Krzyki, śmiechy, sprośności przygłuszał donośny bulgot wody. Z kranów się lalo, chlustało z wiader, pod baliami rwał wartki strumień. Było już dobrze po południu, bielizna leżała zbita kijankami na miazgę. Olbrzymią salę poczęły osnuwać kłęby rudego dymu, prześwietlone gdzieniegdzie krążkami słońca, na kształt złotych kuł przenikających przez szpary między firankami. Duszno było od gęstego, ciepłego zapachu mydlin. Nagle cała hala napełniła się białą mgłą, olbrzymia pokrywa kotła, w którym gotowała się woda z ługiem, unosiła się mechanicznie na zębatym trzonie, a z bezdennej, miedzianej czeluści obudowanej cegłami, zionęły wirujące tumany pary o słodkawym smaku potażu. Tymczasem tuż obok rozpoczęły pracę wyżymaczki; ze stert bielizny w cylindrach z lanego żelaza wyciskał wodę każdy obrót koła maszyny — zadyszanej, dymiącej, coraz gwałtowniej wstrząsającej całą pralnią w takt nieprzerwanej pracy swych stalowych ramion.
Jeśli chcesz trochę jeszcze pokręcić się przy paryskich pralniach, to w „Malowanych dziewczętach Degasa” jest troszkę o nich i całkiem sporo do „W matni” Zoli. :)
Dzięki za trop :)
Fragment pierwsza klasa.;) Ciekawi mnie, czy Zola pisał tylko na podstawie obserwacji czy musiał uzupełniać wiedzę.;)
Dzięki :) Pralnię zapewne znał z autopsji, ale już na przykład w kwestii alkoholizmu korzystał z prac naukowych.
Zola pisze tak plastycznie, że czytając przed oczami pojawiają się obrazy, zapachy, odgłosy sprzed lat. Przypomniałeś mi, że powinnam sięgnąć po którąś z jego książek.
On jest znakomity w opisy, Szczerze polecam Wszystko dla pań (ale to chyba czytałaś?) albo Brzuch Paryża, tam opisy są wręcz orgiastyczne,
W takim razie był świetnym obserwatorem, który mężczyzna skupiałby się na szczegółach prania.;)
Skoro potrzebował do fabuły, to sobie metodycznie zgłębił temat :) Podejrzewam, że na dach też wszedł, bo jeden z bohaterów był dekarzem.
Już się obawiałam, że porzuciłeś cykl o praniu. ;)
No skąd, jeszcze mam parę tekstów :)
Momentami wygląda to niemal na opis jakiejś maszyny z zamysłem zaprojektowanej.
No ale to wszystko z zamysłem projektowane i nawet dość praktyczne :P
I dlatego tak sobie cenię wynalazek pralki automatycznej i programu Sport. Jak sobie pomyślę, że po każdym bieganiu … :P
Miałbyś dodatkową porcję rozciągania przy pochylaniu się nad balią :D Nie ma tego złego…
Po dyszce, to może bym i dał radę, ale po jakimś długodystansowym, to prędzej bym się w tej balii utopił :P Swoją drogą, w tych miastach doby rewolucji przemysłowej utrzymanie czystości to musiał być koszmar. Mieszkając w Nowej Hucie tylko raz popełniłem błąd suszenia białej koszuli na balkonie :D
Dlatego mieli strychy, gdzie tej sadzy było mniej, ale pewnie i tak śnieżna biel była nieosiągalna. Nowa Huta? No no :)
Higiena londyńskich, a podejrzewam, że i paryskich, dzielnic robotniczych, to materiał na niezły horror non fiction. Pamiętam niektóre wyimki ze wspomnień położnej … A z praniem też nie można było przesadzać, bo pamiętajmy, że częste pranie skracało żywotność bielizny :P
We wszystkich miastach higiena leżała i kwiczała. Ale żeś się przemknął nad tą Nową Hutą, budowałeś wielki piec?
Prawie. Przez dwa semestry studiowałem metalurgię. Niestety natura humanisty przegrała z fizyką i krystalografią. Siatka Mohsa śni mi się do dziś :P
Ojacie… Brzmi poważnie :)
Czytałam i Wszystko dla pań i Brzuch Paryża,. Coś Zoli nawet pożyczałam od Ciebie :)
W sumie opisy są w jego wszystkich powieściach :D