Książka, której nam brakowało (Krzysztof Umiński, „Trzy tłumaczki”)

Trzy tłumaczki

 

Mógłbym czytać takie opowieści w nieskończoność. Tym dotkliwszy był więc niedosyt po ostatniej stronie szkiców Krzysztofa Umińskiego o trzech wybitnych tłumaczkach. Aż się chciało ostro przycisnąć autora: czy niczego nie przeoczył, czy przepytał wszystkich, których powinien, czy przeczytał wszystko, co powinien, czy nie za surowo selekcjonował zebrany materiał, odbierając nam detale, opinie czy anegdoty? I od razu przyszło opamiętanie. Umiński dokładnie relacjonuje nam swoje zmagania z nieuchwytnymi bohaterkami – bo tylko z jedną, Anną Przedpełską-Trzeciakowską, miał możliwość porozmawiać. Joanna Guze i Maria Skibniewska kryły się w cieniu swych przekładów i gdyby nie listy pierwszej i nieliczne wspomnienia o drugiej, niewiele byśmy o nich wiedzieli.

Kryteria wyboru

Dlaczego właśnie te trzy tłumaczki z całego grona przekładowych znakomitości? Krzysztof Umiński przywołuje skojarzenie, które mu towarzyszyło: „doświadczenie krwi, wyprutych flaków, obozu, emigracji, więzienia, śmierci bliskich… a to wszystko zderzone potem z intelektualną pracą, o której potocznie myśli się, że jest oddalona od życia”. I faktycznie wybrane przez niego bohaterki pasują do tego schematu, młodych kobiet, w których życie wdarła się wojna, potem stalinizm, i które poświęciły się pracy translatorskiej, samotnym zmaganiom z cudzym tekstem, wymagającym jednocześnie pokory i twórczego wkładu własnego. Każda z nich jednak czerpała inaczej ze swych doświadczeń, inaczej budowała swoje życie, inaczej podchodziła do pracy.

Joanna Guze

Dramaty bez świadków

Krzysztof Umiński konstruuje opowieści o swych bohaterkach różnie, zależnie od zebranych źródeł. W przypadku Joanny Guze, tłumaczki Camusa czy Baudelaire’a, ale także wielu dzienników, wykorzystał zachowane listy, by stworzyć „dziennik, którego nie było”, kronikę życia osobistego i pracy, którą objaśnia i do której dopowiada to, czego dowiedział się skądinąd. Wyłania się z niego sylwetka niezależnej w życiu i sądach kobiety, silnej, wyprzedzającej epokę, samodzielnie wychowującej córkę i pogrążonej w pracy, ale też żywo zainteresowanej życiem kulturalnym i tęskniącej za ukochanym Paryżem. Do końca życia niemalże nie mówiła o wojennym fragmencie swojej biografii, tułaczce po Związku Radzieckim. Anna Przedpełska-Trzeciakowska ma za sobą powstanie warszawskie, przeżycie „niewyrażalne”, jak to ujmie, ale które uczyniło z niej osobę zaangażowaną społecznie, stającą po stronie słabych i prześladowanych, pełną energii, uporu, wytrzymałości – „płomienia rewolucji”, jak podsumował Władysław Bartoszewski. Gdy w początku lat pięćdziesiątych zaczynała pracę w wydawnictwie, opcją „bezpieczną” było pójście w klasykę i z klasyką literatury angielskiej Przedpełska-Trzeciakowska będzie kojarzona: Dickens, Elliot, Conrad, Thackeray, a przede wszystkim Jane Austen, z którą łączy ją „zmysł dyskretnej ironii” (a w pracy nad jej kolejnymi powieściami pomocą służyła matka, której przekłady córki zawdzięczają „część olśniewających galicyzmów”). Trzecia z tłumaczek, Maria Skibniewska, to postać niemal nieuchwytna, dostajemy więc „portret widmowy”, złożony z opowieści tych, którzy ją znali, krewnych i współpracowników. „Na dzisiejszą niewiedzę składają się zgoła prozaiczne okoliczności: upływ lat, samotniczy tryb życia, brak dzieci i sama natura zawodu tłumacza, w którym najbardziej epickie dramaty rozgrywają się zwykle bez świadków, w myślach lub na pokreślonych kartkach”. Przeżycia wojenne – na pewno, ale nic konkretnego, prześladowania przez stalinowską bezpiekę – tak, ale znów nic pewnego nie wiadomo. Co wiadomo na pewno? Że była „wielką damą”, z niezwykłą klasą, dyskretną, oczytaną. Miała problemy ze wzrokiem. Wychodziła z pracy i pogrążała się w tłumaczeniu: Tolkiena, Salingera, Durrella, White’a. Jedyna skaza na tym mglistym portrecie: głęboka niechęć do znanej tłumaczki literatury iberoamerykańskiej…

Anna Przedpełska-Trzeciakowska

„Otwarcie na cudzy głos”

Każdy szkic biograficzny uzupełniony jest o rozdział poświęcony dziejom wybranego przekładu bohaterki: u Guze to dzieła Alberta Camusa („nie mam innych bogów nad Camusa”, ogłosiła w 1957 roku i potem toczyła o niego boje), u Przedpełskiej-Trzeciakowskiej – Faulkner, a u Skibniewskiej – rzecz jasna Tolkien. To ważne i ciekawe, bo skoro tłumaczenie „jest poniekąd rezygnacją z własnego życia i otwarciem na cudzy głos” – to chciałoby się wniknąć, jak to otwarcie wyglądało, ile wymagało trudu, ile dawało satysfakcji, a może tylko frustracji, gdy na pozór ciekawa książka grzęzła w jakichś mieliznach, a te partie, które czytelnik może przekartkować i pominąć, „tłumaczowi wchodzą […] w kręgi szyjne, nadgarstki i pod czaszkę”. Z własnego doświadczenia dodam, że również w inne części ciała. Bolesne jest też, gdy końcowy rezultat pracy odbiega od wyobrażeń, ale „w końcu zostanie książka, tłumaczenie, jakiś etap”. Nie zawsze zaś tłumacz będzie miał możliwość, by jak Anna Przedpełska-Trzeciakowska „wyskoczyć zza węgła” i zobaczyć swój przekład „Wściekłości i wrzasku” Faulknera na nowo, ocenić go i poprawić zgodnie z własnym, zmienionym po latach, „pojęciem o przekładzie”, a także z wykorzystaniem narosłej literatury przedmiotu (co niekiedy, jak w przypadku „Władcy pierścieni”, spada na barki redaktorów kolejnych wydań).

Maria Skibniewska

Wyciągnięte z cienia

Lektura „Trzech tłumaczek” jest jednocześnie głęboko satysfakcjonująca i głęboko niesatysfakcjonująca. Ważne jest, że Krzysztof Umiński dostrzegł, jak boleśnie mało wiemy o wybitnych postaciach, które pozwoliły nam poznawać światową literaturę, jak bardzo schowane są one za swoimi przekładami, które tworzyły w czasach trudnych, często bez dostępu do źródeł, literatury, a choćby i możliwości sprawdzenia najprostszych kwestii, które dzisiejsi tłumacze mają na odległość jednego kliknięcia myszką. A mimo to ich tłumaczenia w większości przetrwały próbę czasu i wpływały na kolejne pokolenia czytelników. Książka Umińskiego nie jest pełną, uporządkowaną biografią; to szkice, których kształt zależy od dostępnych źródeł, przefiltrowane przez autorski gust, własne podejście do pracy, hojnie uzupełniane własnymi refleksjami – czasem mogą się one wydawać irytująco nieistotne, czasem natomiast celnie uzupełniają niedostatki wiedzy i pokazują, że pewne problemy są niezmienne, jak kwestia odpowiedzialności tłumacza za to, co przekłada: czy tłumacząc harlekin przyczynia się do zaśmiecania literatury? Czy lepiej głodować, niż pracować nad czymś niezbyt ambitnym? Są w „Trzech tłumaczkach” partie, które zainteresują być może głównie wielbicieli egzystencjalizmu albo fanów „Władcy pierścieni”, może kogoś znudzą zachwyty Joanny Guze Paryżem albo zmagania Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej z opornym Faulknerem. Dostaliśmy jednak bez wątpienia pracę, której nam brakowało (choć o tym nie wiedzieliśmy), utrwalającą (szkoda, że tak późno) pamięć o ważnych dla naszej kultury postaciach i ich pracy, źródło wiedzy, inspiracji i anegdot. Oby poszły za nią następne, bo wybitnych tłumaczek i tłumaczy mieliśmy pod dostatkiem.

Krzysztof Umiński, Trzy tłumaczki, Marginesy 2022.

(Odwiedzono 553 razy, 2 razy dziś)

40 komentarzy do “Książka, której nam brakowało (Krzysztof Umiński, „Trzy tłumaczki”)”

  1. Ale fajne, w zasadzie tłumaczki mojej ulubionej literatury! Jakoś nie interesowałam się nigdy za bardzo tłumaczami. Wstyd się może przyznać, ale kojarzę Skibniewską tylko z tłumaczeń Tolkiena, a tu się okazuje, że ona tłumaczyła i Salingera. Jakby tak zebrać do kupy książki przetłumaczone przez te panie to w zasadzie wyszłaby prawie biblioteczka moich ulubionych dzieł (Austen by się nie załapała, przepraszam, wiem, że lubisz) :-) Kupiłam sobie już ebooka i będę czytać!

    Odpowiedz
    • Czytaj koniecznie! Biblioteczka byłaby zaiste piękna, bo wychodzi chyba średnio po 100 przekładów na głowę, byłoby z czego wybierać. Ja widzę u siebie niedoreprezentację Skibniewskiej, ale ona poszła nie w moje klimaty.

      Odpowiedz
      • Nb. mam takiego samego Salingera z serii Nike, tylko trochę bardziej zdewastowanego, ale jakbyś mnie wcześniej zapytał kto to tłumaczył to bym nie wiedziała :-) Tak jeszcze przed przeczytaniem książki, to wiesz co, są tacy tłumacze, których się zna. Nie użyję określenia „celebryta”, bo byłoby niestosowne, ale o Irenie Tuwim , czy Macieju Słomczyńskim coś tam się słyszało. O Boyu już nawet nie mówię. A o Skibniewskiej – ok, przy okazji dyskusji o różnych tłumaczeniach Tolkiena, ale zdałam sobie dopiero teraz sprawę, że ona tłumaczyła masę innych książek właśnie w moich klimatach i jakoś tam dla mnie ważnych, a ja tego nie zarejestrowałam. Podchodzę do lektury książki Pana Umińskiego z maksimum emocji pozytywnych :-)

        Odpowiedz
        • Ja jestem trochę walnięty, bo sporą część książek kojarzę do poziomu redakcji i korekty :) A tłumaczy to już w ogóle, chociaż chyba tak naprawdę zaczęło mi się to od czasów, kiedy ukazywały się pierwsze Szekspiry w tłumaczeniu Barańczaka i stawało się jasne, że powstaje nowa jakość. Miłej lektury!

          Odpowiedz
  2. ”Jedyna skaza na tym mglistym portrecie: głęboka niechęć do znanej tłumaczki literatury iberoamerykańskiej” – czy chodzi może o Chądzyńską? :)

    Odpowiedz
  3. Dobrym zwyczajem jest umieszczanie nazwiska tłumacza na okładce. Choć jest to broń obosieczna, to z drugiej strony jak ktoś robi piękną translatorską robotę, to przecież bać się nie musi :P Ze wstydem przyznaję, że kiedyś mi było ganz egal kto tłumaczył, ale znajomości internetowe zwróciły me oczęta na kwestie przekładu i teraz jest to dla mnie sprawa dość istotna (poznanie odrobiny angielszczyzny też pomaga wyłapywać dziwne praktyki vide „Krucyfiks”, o którym pisałem kiedyś u siebie). Zatem kadźmy dobrym tłumaczom, bo dzięki ich robocie jesteśmy o krok od oryginału :D

    Odpowiedz
  4. Ja u siebie zauważyłam, że jeśli czytam dobrze przetłumaczoną książkę, to w ogóle tego nie zauważam :-) po prostu się czyta. A jak jakaś wpadka, to od razu sprawdzam, kto się tak popisał.
    Wyjątkiem są powieści bogate w słownictwo (bo wiecie, ja czytam mnóstwo kryminałów, tam to elokwencji raczej się nie ma co spodziewać) – jak mi się trafi taka powieść „erudycyjna” to zawsze tłumacza podziwiam. Znaczy, zauważam.

    Odpowiedz
  5. A można prosić o przykład (albo dwa) matczynego galicyzmu? W dobie zangielszczenia trzeba hołubić;)
    Ja je wręcz zbieram: „ptifury”, „buldeneż”, „każolować”, „amikoszoneria”…

    Odpowiedz
  6. A samej książki zapragnęłam natychmiast, ledwie tylko zobaczyłam tytuł, ta recenzja jeszcze utwierdza:)
    Właśnie sprawdziłam, że prześliczna skądinąd wersja mówiona „Dumy i uprzedzenia” w interpretacji Joanny Szczepkowskiej ma informację o przekładzie tylko na końcu, jak na tylnej okładce. To przede wszystkim ze względu na Trzeciakowską (frankofilna Guze bardzo kusi, ale ci egzystencjaliści nieco blokują…), jestem gotowa rzucić się od razu na Umińskiego, jej nazwisko łączy się dla mnie także z doskonałą biografią rodzeństwa Brontë (a i książkę o Austen już od dawna sobie obiecuję). Czy o Trzeciakowskiej jako pisarce też u Umińskiego przeczytamy?

    Odpowiedz
    • Guze ma niezłą część biograficzną, rozdział o Camusie jest do przeczytania, nawet jak się nie przepada, bo jest trochę rozmaitych smaczków. ;) O własnej twórczości APT jest dosłownie akapit i to w kontekście podróży, a szkoda, no ale miało być o tłumaczce.

      Odpowiedz

Odpowiedz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.