Piękne to musiały być czasy dla literatów, rysowników i wszelkiej maści artystycznych duchów. Biesiadowało się w barach, kawiarniach raz na koszt własny, raz na rachunek zamożniejszych kolegów, omawiając wzniosłe sprawy ducha, a do stolika nieśmiało, żeby nie zburzyć tej intelektualnej atmosfery, podchodzili wydawcy, redaktorzy, dyrektorzy kabaretów czy producenci filmowi, by wsunąć temu i owemu do kieszeni zaliczkę na opowiadanie, skecz, piosenkę czy scenariusz, koniecznie z happy endem. Gdzieś tam za drzwiami „Adrii”, „Oazy” czy Hotelu Europejskiego trwał kryzys, panowało bezrobocie, czaił się autorytaryzm i cenzor z nożycami, ale te elementy nie przebijają się przez mgłę sentymentu, w jaką spowił swe wspomnienia Tadeusz Wittlin. I właściwie trudno mu się dziwić, że po kilku dziesięcioleciach na emigracji miał ochotę przywoływać z pamięci tylko to, co najmilsze i najzabawniejsze.