W 1933 roku na nagiej wyspie Nizino pośrodku Obu na Syberii znalazło się kilka tysięcy ludzi: wygłodzonych, obdartych, chorych, pozbawionych dachu nad głową i jakichkolwiek narzędzi. Wśród nich „elementy zdeklasowane i szkodliwe społeczne”, których pozbyto się z wielkich miast mających być wizytówkami radzieckiego państwa, chłopi, którzy przed szalejącym głodem uciekali z rodzinnych wsi, a także ci, których jedyną winą było to, że przypadkiem wyszli po papierosy bez dokumentu tożsamości. Po ciężkiej podróży przez niemal cały Związek Radziecki, po pobycie w prymitywnym obozie w Tomsku rzucono ich na ten spłachetek lądu. Mieli tam budować sobie nowe życie – przynajmniej w teorii. W rzeczywistości pozostawieni sami sobie skazani byli na śmierć, dzięki czemu uwolniliby lokalne władze od konieczności zajmowania się nieproduktywnymi przesiedleńcami.
Wkrótce jednak zaczęły się rozchodzić wieści o przypadkach kanibalizmu wśród deportowanych, o nadużyciach, jakich dopuszczali się strażnicy, o ogromnej śmiertelności, groźbie epidemii. Wieści dotarły do samego towarzysza Stalina, a ten nakazał zbadać sprawę i wyjaśnić, co stało się na syberyjskiej wyspie. To chyba jeden z nielicznych przypadków (a może wręcz jedyny?), kiedy Stalin kazał wyjaśnić zbrodnię popełnioną na swój własny rozkaz. Na podstawie materiałów zebranych przez partyjną komisję francuski historyk Nicolas Werth mógł opisać dzieje Wyspy Kanibali.
Nie jest to książka epatująca drastycznymi szczegółami, wprowadzająca czytelnika w mroczne detale zbrodni. To doskonale skonstruowana i udokumentowana praca historyczna, która ujmuje wydarzenia z 1933 roku w szerszej perspektywie: najpierw poznajemy sytuację w Związku Radzieckim i politykę władz zmierzających do przebudowania społeczeństwa (a sposobem na dokonanie tej przebudowy miało być pozbycie się wszystkich, którzy mogli sabotować starania komunistów; te aspołeczne jednostki, po przesiedleniu na obrzeża imperium, miały własnymi rękami wykuwać swój los i wrócić dzięki uczciwej pracy na łono zdrowej części narodu). Plany były piękne i z rozmachem nakreślone, nie brały jednak pod uwagę realnych warunków ekonomicznych i geograficznych. Cóż bowiem lokalne władze miały począć z transportami tysięcy ludzi bez prowiantu i narzędzi, bez odpowiedniej odzieży i umiejętności, które mogłyby zapewnić im przetrwanie w trudnych warunkach Syberii? Na przygotowanie dla nich miejsc osiedlenia, na zdobycie środków transportu i żywności nie było szans. Co więcej, okazywało się, że większość deportowanych to kryminaliści, a to groziło zaognieniem sytuacji na Dalekiej Północy, gdzie władza radziecka i tak ledwo się trzymała.
Werth przedstawia kolejne etapy procesu, który ostatecznie doprowadził do straszliwych wypadków na wyspie Nazino na Obie, wskazuje, do jakiego stopnia podczas przygotowywania gigantycznej operacji oczyszczania kraju z elementów niepożądanych nie liczono się z rzeczywistością, jak ignorowano słabe protesty lokalnych władz, puszczano mimo uszu wyrażane przez co odważniejszych funkcjonariuszy partyjnych obawy. Przerażająca jest skala ignorancji, zakłamania i bezwzględności, jaką prezentują wszyscy zamieszani w proces decyzyjny i realizację planów deportacji. Poraża całkowity brak koordynacji i współpracy pomiędzy ogniwami administracji, policji i państwowych przedsiębiorstw. Do tego dochodzi całkowita obojętność na los tych, którzy wpadli w tryby tej „inżynierii społecznej” i którzy zapłacili cenę najwyższą za realizację komunistycznych mrzonek. Setki tysięcy ludzi były jedynie liczbami w statystykach – i to statystykach prowadzonych wyjątkowo niedbale.
Lektura Wyspy Kanibali pozwala sobie uzmysłowić na nowo cały zbrodniczy wymiar stalinowskiego reżimu. Nicolas Werth przedstawia fakty, pozwala mówić dokumentom, rzeczowo komentuje obraz, jaki się z nich wyłania. Jego wywody są precyzyjne, a ich spokojny ton tym bardziej uwypukla grozę wydarzeń. Nie ma tu retorycznych efektów, nie ma emocjonalnego podejścia do trudnej historii lat trzydziestych. Bardzo mi taki styl pisania odpowiada. Autor dostarcza materiału, pokazuje mechanizmy, ale nie ocenia i nie potępia, uznając, że nie taka jest jego rola. Jego książka to doskonały przykład realizacji hasła, które powinno przyświecać wszystkim historykom: Sine ira et studio – bez niechęci i bez sympatii.
Nicolas Werth, Wyspa Kanibali. 1933. Deportacja i śmierć na Syberii, tłum. Marta Szafrańska-Brandt, Znak Literanova 2011.
Za przesłanie książki dziękuję wydawnictwu Znak Literanova.
Zapraszam do przeczytania
(Odwiedzono 550 razy, 4 razy dziś)
Świetna recenzja, a książka zapowiada się niesamowicie. Nie jestem pewna, czy zdołam kiedykolwiek po nią sięgnąć, ale Twoja recenzja kreuje wizerunek książki wartej przeczytania.
A sprawa ukazana w książce jest przerażająca. Zawsze mnie zastanawia jak może dochodzić do takich wydarzeń? No, ale ja jestem naiwną, wierzącą w ludzi osobą, więc nie jestem zapewne w stanie pojąć tak różnie ode mnie myślących oficjeli. Już o wiele łatwiej jest mi zrozumieć ludzi, którzy musieli jeść innych ludzi by przeżyć.
Ja się jeszcze nie do końca otrząsnąłem. Najbardziej poruszające są właśnie nie opisy ty zwyrodnień kanibalistycznych, zresztą naprawdę przedstawionych bez niepotrzebnego epatowania masakrą, ale właśnie te mechanizmy decyzyjne: zaczyna się od „pięknego” planu, a potem ze szczebla na szczebel obserwujemy, jak z tego planu nic nie zostaje, na końcu zaś tysiące ludzi wyrzuca się dosłownie na śmietnik, bo ktoś gdzieś zapomniał dla nich zamówić zapasy żywności. Oczywiście inną jeszcze sprawą jest ideologia, która przyznaje sobie prawo do takich zupełnie nieliczących się z ludźmi manipulacji.
Dokładnie tak, jak piszesz! Przerażające systemy i ideologie. Mam czasami wrażenie, że wszystkie ideologie są złe ;) A już napewno te, które zaczynają zmierzać w stronę ekstremum. Dlatego też nie lubię polityki, bo tam się to zdarza nagminnie niestety.
I dlatego dyskutujemy o książkach, nie o polityce:)
Tak :D
Pamiętam kanibalistyczny fragment w „Imperium” Kapuścińskiego. Prawie go odchorowałam.
A książka Wertha z pewnością dostarcza nie tylko wiedzy historycznej, ale pozwala na nasze tzw. problemy spojrzeć z odpowiedniej perspektywy.
Ta książka mnie przeraża, choć gdybym miała okazję, to przeczytałabym ją. A recenzja bardzo ciekawa. Pozdrawiam:)
@Kasandra: Może kiedyś trafi Ci się okazja:)
@Lirael: Pozwala spojrzeć z perspektywy, na pewno:) Okazuje się, że żyjemy bez problemów i w idyllicznej demokracji:)
Przeczytałem tę recenzję i zrobiło mi się nad wyraz smutno…dlaczego ludzie kiedy stają na krawędzi człowieczeństwa stają się bestiami? Kanibalizm na przestrzeni wieków był praktykowany nie tylko jako jedyna możliwość przeżycia, ale jak wiemy na innych kontynentach ma on wydźwięk wręcz religijny. A mnie to przeraża mi smuci że człowiek człowiekowi wilkiem…
A dlaczego nie pomyślisz o ludziach, którzy tych nieszczęśników na tę krawędź człowieczeństwa zepchnęli? Bo to nie jest książka o przypadku kanibalizmu, to książka o tym, jak można z ludzi zrobić kanibali, na dodatek w imię wyższej rzekomo idei. Kanibalizm wywołuje szok, ale przecież oni mogli na tej wyspie po prostu umrzeć z głodu – czy wtedy sprawa byłaby mniej tragiczna? Wcale nie, tylko wtedy książka miałaby mniej chwytliwy tytuł, o ile w ogóle by powstała.
Zacofany w-l, twój ostatni komentarz najlepiej podsumowuje temat. Jeśli chodzi o system sowiecki, to nic mnie już chyba nie zdziwi.
No i szacun, że czytasz takie książki, bo ja tylko ciągle sobie mówię, że powinnam przeczytać, a książki stoją i się kurzą.
(Choć może to nie do końca tak czarno wygląda, bo przyswajam taką tematykę w mniejszych porcjach).
Nasza demokracja jest idylliczna, bo jeszcze nikt nikogo nie zjada? Śmiałe stwierdzenie;).
@Iza: Nasza demokracja jest idylliczna na tle radzieckiego systemu, a na ulicy co najwyżej torebkę Ci wyrwą, a nie wątrobę:P Zawsze to jakiś postęp cywilizacyjny jest. Chociaż właściwie nie jest to temat do żartów.
Mam jeszcze stos lektur holokaustowych, jak mi wiosennie nastrój nie sklęśnie, to kilka notek powstanie zanim się całkiem przerzucę na letnie czytadła.
Kurczę, z tym postępem cywilizacyjnym to nie jest taka prosta sprawa, bo niby naszą wątrobę zatrzymamy, ale godność już nie. Przez słowo „nasza cywilizacja” rozumiem to co się stało nie tak dawno w Bośni. Kanibalizm jest jednym ze skutków Holocaustu (rozumianego jako proces nastawimy na totalne wyniszczenie drugiego człowieka, ale jest jeszcze gwałt, konieczność dramatycznych wyborów…Od człowieczeństwa do okrucieństwa jest bardzo krótka droga. Licho nacjonalistyczne, szowinistyczne nie śpi. Musimy się pilnować. W kontekście Związku Radzieckiego i ideologii polecam znakomitą książkę „Życie i los” Grossmana. Pozdrawiam.
P.S. Świetna recenzja.
@the_book: Dziękuję:)
Dawno udowodniono, że ta skorupka człowieka cywilizowanego nie jest szczególnie gruba i opada przy pierwszej okazji, niemalże cała literatura obozowa o tym jest. Pilnować się trzeba i trzeba czytać takie książki.
A na Grossmana jestem chory od dawna, ale jakoś się nie trafia:(
A wynika z książki, co Stalin chciał wyjaśniać tym śledztwem? Przecież w podobny sposób powstawało większość obozów w tamtych czasach. Ładowano pociągi, wywożono tam, gdzie nikt nie chciał żyć, kazano budować sobie baraki, produkować żywność i pracować w jakimś zakładzie/na budowie/w kopalni. Czym ten przypadek miał się różnić od innych?
Tym, że jednak nieco przesadzono z wrzuceniem deportowanych w nowe warunki:P A celem śledztwa było „sprawdzenie przesłanych przez tow. Wieliczkę […] na ręce tow. Stalina informacji na temat sytuacji zaistniałej na wyspie Nazino na rzece Ob”.
W jakim sensie przesadzono? Większość obozów to daleka północ, ekstremalne warunki i zero pomocy ze strony władzy. Wszędzie umierały wówczas tysiące ludzi. Za zgodą władzy, a nawet za aprobatą sporej części społeczeństwa – jako wrogowie państwa. Nie nadążano z wyżywieniem ludności „prawomyślnej”, więc takie czystki zesłania nie były niczym niezwykłym. Posiłkuję się tutaj nie tak dawno czytaną książką „Szepty” Figes’a, a nie swoimi własnymi fantazjami.
Rozumiem, że sama wstrząsająca historia zasługuje na opisanie, upublicznienie i poznanie – jak większość przemilczanych zbrodni komunizmu. Nie rozumiem tylko tego śledztwa i zainteresowania Stalina. Były jakieś naciski zewnętrzne? Bo w moim odczuciu sytuacja zdecydowanie nie odstawała od chorej normy systemu. Kanibalizm zdarzał się i na innych terenach, a Stalin miał na rękach krew setek tysięcy ofiar…
Powinienem złośliwie napisać, że pytać należy towarzysza Stalina. Jego motywacji nie znamy, znamy tylko łańcuch wydarzeń, który doprowadził do rozpoczęcia śledztwa. Jak pisze autor, Stalin zawsze podejrzewał, że partyjne doły go okłamują, więc gdy dostał taki sygnał (a sporej odwagi wymagało złożenie takiego donosu), to kazał go sprawdzić. I bynajmniej nie chodziło o los zagłodzonych nieszczęśników, ale o popełnienie zasadniczych błędów politycznych – a to mogło winnych kosztować głowy, i o fałszowanie raportów składanych władzom wyższym. W sumie było dużo szumu, a ostatecznie skończyło się na naganach i grożeniu paluszkiem. Dla nas w zasadzie liczy się to, że zachowały się akta z zeznaniami deportowanych, przedstawicieli władz, strażników, felczerów itp. i dzięki temu mamy szczegółowy wgląd w wydarzenia.
Sądziłam, że autor książki zadał sobie takie pytanie po prostu. Nie wymagam tutaj znajomości psychiki Stalina ;P
Węszenie spisków i szukanie zdrajców w partii już bardziej do mnie przemawia, niż Stalin szukający winnych masowego zabójstwa.
Być może i zadał, ale napisał tyle, ile zacytowałem. Wydaje mi się, że jednak mechanizm był prosty: władza każe dać deportowanym żywność i narzędzia, żeby mogli przetrwać; władze lokalne raportują, że dały i wszystko gra; donosik, że jednak nie wszystko jest w porządku i machina rusza: w końcu można to podciągnąć pod sabotaż, działalność wywrotową i co tam jeszcze ówczesna paranoja mogła wymyślić.
Książka na poziomie godnym polecenia! Przerażające są takie historie, mam wrażenie, że gdy człowiek czyta o takich brutalnych rzeczach w książkach przedstawiających wymyślone historie dużo łatwiej mu się pogodzić z treścią… sama czytając literaturę faktu nie raz mam łzy w oczach.
Faktycznie powieści nie oddziałują tak mocno na emocje, przynajmniej moje.