Jest druga połowa lat osiemdziesiątych. PRL zaczyna się sypać coraz wyraźniej, a odgłosy tego upadku przenikają też do powieści młodzieżowych, które śmielej zaczynają podejmować tematy wcześniej słabo lub zgoła wcale nieobecne: ucieczek z domu, subkultur, narkotyków czy wszechobecnego kryzysu i beznadziei.
Życie na „szlaku”
Michał, piętnaście lat. Inteligencja, wysoko rozwinięte poczucie sprawiedliwości, znajomość sztuk walki. Od paru miesięcy na „szlaku” albo na „gigancie” – zwiał z domu, a teraz poznaje życie uciekiniera. Pewnie nie przetrwałby w nowych dla siebie warunkach, gdyby nie przyjaźń i opieka „Księgowego”, który pokazuje mu podstawowe reguły – te praktyczne: nie jadać w restauracjach, polegać na suchym prowiancie, unikać narkomanów, ale też te ważniejsze: o wzajemnej pomocy i wsparciu, obronie słabszych i walce z niesprawiedliwością. I oczywiście oddawaniu doli z każdego zarobionego grosza „Księgowemu”, który przekazuje pieniądze rozmaitym domom dziecka w całym kraju. Podczas próby wymierzenia sprawiedliwości właścicielowi karuzeli, który brutalnie wykorzystuje młodych uciekinierów, Michał i jego koledzy stają się świadkami zabójstwa dokonanego przez szefa szajki handlarzy narkotyków. Chłopak postanawia odnaleźć sprawcę.
Nastoletni idealista
Krystynie Boglar udała się próba połączenia dynamicznej opowieści o nastoletnim Janosiku skrzyżowanym z Robin Hoodem, ze scenami walk wręcz („Wu-dang […] Chińskie ciosy. Trzeba trenować pięć lat”), śledztwem i ucieczkami, z historią nastolatka, który próbuje dojść do ładu sam ze sobą i zdecydować, co robić z życiem, które kilka miesięcy wcześniej mu się rozsypało. Michał jest idealistą; „chciał być zawsze istotą niezależną, szanującą jedynie obowiązujące normy”. Stopniowo dowiadujemy się, co pchnęło go do ucieczki z domu: niezgoda na powszechną bylejakość, na to, że starsze pokolenie wpakowało Polskę „w takie tarapaty, że do dziś, czterdzieści parę lat później nie może się pozbierać”, rozczarowanie dorosłymi, którzy nie mają czasu dla własnych dzieci, ale „mają go dostatecznie dużo na kłótnie, bezsensowną wymianę zdań, wałkowanie tematów, od których nie przybędzie kury w garnku, godzinne wystawanie w kolejkach po wieprzowinę, jakby bez tego nie dało się żyć”. Chłopak nie chce być częścią tego wszystkiego, rusza więc „na szlak”, a idealizm ściąga na niego niebezpieczeństwa, bo śledzeni handlarze narkotykami nie zamierzają się patyczkować z domorosłym mścicielem. Szczęśliwie dla bohatera zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże, przechowa, nakarmi, poratuje, wreszcie skieruje na właściwe życiowe tory.
Od zaplecza
„Supergigant z motylem” ma nieco wspólnego z „Brentem” – w obu powieściach Boglar pokazuje ciemniejszą stronę życia nastolatków w połowie lat osiemdziesiątych, chociaż ta druga książka, skierowana do nieco młodszych czytelników, jest bardziej stonowana. W „Supergigancie” jest mroczniej, brutalniej, bezwzględniej i to nie tylko z powodu opisywanej przemocy. Polska jest w „tarapatach”, jak to ujął Michał; niektórzy chcą rzucić wszystko i szukać lepszego życia na Zachodzie, inni uważają to za zdradę; większość zaś egzystuje między pracą, kolejkami po wieprzowinę a wieczornym dziennikiem. Od tej szarości ucieka główny bohater, inni uciekają od ojców pijaków albo po prostu szukają przygód. Boglar pokazuje zagrożenia, jakie czekają na gigancie, w tym to największe: narkotyki. Dokładnie przedstawia metody handlarzy: darmowe pierwsze działki albo uzależnianie pod przymusem i marny los uzależnionych, którzy żebrzą, kradną, a nawet zabijają dla działki. Fabuła ma zmienne tempo; autorka idąc z duchem czasu, włącza do niej sceny jak z amerykańskiego kryminału, ale też narkotyczne wizje i męki odtrucia, małoletni uciekinierzy Łysy i Lucuś zapewniają nieco humoru w tym ogólnie dość szarym świecie. I chyba tylko nadmorskie kurorty od zawsze wyglądają tak samo: „Blichtr i świeży tynk od frontu. Brud i smród od zaplecza”. Może to też zresztą być metafora schyłkowego PRL, chociaż wtedy nawet o świeży tynk było trudno.
Pamiętam jak na początku lat 90-tych do naszej wiejskiej świetlicy zajeżdżali panowie z niewielkim jak na dzisiejsze czasy telewizorkiem i odpalali z odtwarzacza wideło Bondy, Ramba i Comanda, a oprócz tego moje ulubione „latające Chińczyki”. I jednym z wówczas oglądanych filmów tego typu była „Mistrzyni Wu Dang” :D
A we wiosce wśród młodych problemem były raczej tanie winka niż kompot.
Pamiętam takie seanse, u nas były w szkole, a ja któregoś razu dostałem za jakieś zasługi bilet na Niekończącą się historię, co to miała być z Limahlem, ale wiadomo, żadnego Limahla poza piosenką :P Co do kompotu, to żyłem sobie w nieświadomości, póki w jakiejś siódmej klasie nie przeczytałem Dzieci z dworca ZOO, uu, ależ to był hardkor dla grzecznego młodzieńca.
To ja dłużej pozostałem nieświadom zagrożeń opiatami wszelkiej maści, bo Dzieci to jakoś chyba w LO. Wtedy też chłopaczyna ze wsi zaczął słuchać muzy, której wykonawcy nie stronili od używek. Czas eksperymentów nadszedł jeszcze później, a czas opamiętania na tyle szybko, że nie zszedłem na bardzo złą drogę :P Ale to już kiedyś, przy piwku … :D
Zdecydowanie, to jest blog bez ograniczeń wieku :D Ale te historie o Doorsach i Hendrixach…
Aż tak stary nie jestem. Raczej o Axlach i Kurtach :)
No wiesz, nie mówię, że śledziłem tych Doorsów na bieżąco, raczej robiłem powtórkę z historii :P
Ale na gigancie nie byłeś? My byliśmy kiedyś na kontrolowanym, tzn. rozbiliśmy namiot w lasku oddalonym o jakieś 0,5 km od zabudowań :P
Nie, jakoś nikt mi nie podsunął takiego pomysłu :D
Swoją drogą „na gigancie” to jedna z tych fraz, których rozumienie dużo mówi o czyimś wieku :P
Tia, słusznie. Oraz nazywanie kogoś megacoolfajnego gigantem.