Po ślubie Anne i Gilbert wyprowadzają się do wsi, w której doktor Blythe ma objąć praktykę. Zamieszkują w małym domku na uboczu, gdzie młoda mężatka ma za towarzystwo głównie szum morza i światło latarni morskiej, bo Gilbert coraz częściej wzywany jest do pacjentów. Szczęśliwie znajdują się i nowi przyjaciele: panna Cornelia Bryant i latarnik, kapitan Jim, oboje „znający Józefa” i wprowadzający Anne w nowy świat: panna Cornelia rzeczowo opowiadając o lokalnych wydarzeniach, kapitan Jim zaś snując historie o dawnych dziejach.
Nowe życie
Życie w wymarzonym domu płynie powoli. Anne oswaja się ze swoją nową pozycją małżonki wiejskiego lekarza, krząta się wokół codziennych spraw i wciąż oddaje marzeniom. Nowe znajomości, choć nieliczne, okazują się niezwykle satysfakcjonujące: pani Blythe czuje, że zyskała przyjaciół z podobnego sobie plemienia. Jedynie najbliższa sąsiadka, pani Moore, unika spotkania, lecz kiedy już do niego dojdzie, Anne będzie zafascynowana Leslie, której życie nie szczędziło bolesnych ciosów i która równocześnie spragniona jest przyjaźni i nie chce jej przyjąć. Anne, wspierana przez pannę Cornelię, próbuje przełamać opór Leslie, lecz dopiero bolesna strata, jaka dotyka Blythe’ów, ostatecznie zbliży do siebie obie młode kobiety. Czy wzajemne wsparcie pozwoli im obu podnieść się po dramatach, czy obie będą jeszcze szczęśliwe?
W małym kręgu
Siłą piątej powieści z cyklu o Anne Shirley jest ograniczenie kręgu bohaterów. Znikają tłumy uczniów, przyjaciółek, studentów, sąsiadów, kumoszek, bohaterów jednej scenki czy wzmianki. Mamy za to kilka nowych, wyrazistych postaci, które jednak wydają nam się całkiem dobrze znane. Nic dziwnego, panna Cornelia Bryant, która mimo ostrego języka zawsze gotowa jest nieść pomoc – to wariant Rachel Lynde. Obdarzony darem opowiadania o niezwykłych przeżyciach ze swej marynarskiej biografii kapitan Jim to nieco zmodyfikowane wcielenie Matthew Cuthberta, opiekuna i przyjaciela, przedwcześnie odebranego Anne przez autorkę: kapitan Jim darzy rudowłosą bohaterkę podobnym bezwarunkowym uwielbieniem i zawsze gotów jest wysłuchać i pomóc. Oboje otaczają młodą mężatkę swoją opieką i ciepłem, dzięki nim pani Blythe adaptuje się do nowego miejsca, a potem wspierają, doradzają, dzielą się swoją mądrością. Każde z nich przejmuje też na chwilę rolę pierwszoplanową w wydarzeniach. Najpełniejszą postacią jest jednak Leslie Moore, młoda kobieta, której życie nie szczędziło ciosów, bohaterka wręcz tragiczna, skazana na niedolę przez własną samolubną matkę i tkwiąca, wydawałoby się, w sytuacji bez wyjścia. Po trosze znajdujemy w niej odbicie Katherine Brooke, dumnej i zdecydowanej, by nie pokazywać światu swojego nieszczęścia. Obserwujemy długi i niełatwy proces otwierania się Leslie na przyjaźń Anne. Na tym tle państwo Blythe wypadają dość blado. Gilbert snuje się w tle jako młody zapracowany lekarz, wiecznie u pacjentów, chociaż dostaje swoje pięć minut chwały. Anne pozostaje poetyczną marzycielką, daleką od stereotypu poważnej pani doktorowej: uwielbia swój ogród, spacery nad morzem i opowieści kapitana Jima. Jej szczęśliwe i beztroskie życie kontrastuje z ponurą egzystencją Leslie. Ostatecznie jednak i Anne zakosztowuje bólu, a to pomoże jej lepiej zrozumieć sąsiadkę i ostatecznie scementuje ich przyjaźń.
Koniec etapu
Montgomery wymieszała że sobą tragizm, melodramat, sentymentalizm, poezję i humor, dorzucając do tego obowiązkowy happy end. Jak na mój gust trochę przesadziła z poetycznymi wzlotami, wolałbym w ich miejsce kolejną antymęską tyradę panny Cornelii albo jakiś epizod z życia kapitana Jima, ale rekompensuje to kilka naprawdę poruszających scen o dużej sile rażenia. Smutne jest natomiast to, że „Wymarzony dom” jest ostatnim tomem cyklu, w którym Anne jest jeszcze samodzielną istotą, nie „panią doktorową”, nie matką licznych dzieci, która rezygnuje ze swoich ambicji i planów. Finałowe pożegnanie z „wymarzonym domkiem” okazuje się więc też pożegnaniem z Anne Shirley, którą znaliśmy wcześniej.
Dziękuję za Twoje wrażenia po lekturze i za uświadomienie mi, że wyszedł ten tom, bo jakoś ostatnio zaniedbałam sprawdzanie. Pewnie nie jest zaskoczeniem fakt, że jako nastolatka zaczytywałam się w kolejnych tomach „Ani”. To nowe tłumaczenie, do którego podchodziłam jak do jeża, przekonuje mnie z każdą częścią coraz bardziej. Faktycznie, losy Ani w jakiś sposób się kończą, teraz na plan pierwszy wysuną się jej dzieci. Nadal jestem ciekawa tłumaczenia Pani Anny, „Dolina Tęczy” zawsze należała do moich ulubionych części cyklu… Pozdrawiam :)
Cała przyjemność po mojej stronie :) Ja czekam niecierpliwie na Rillę, bo uwielbiam ten tom i szczęśliwie coraz bliżej do niego.
Tak, Rilla jest wysoko i na mojej prywatnej liście. :)
Bo bardzo ciekawa młoda osoba wyszła autorce, a i dokoła niej sporo się działo.
Rilla to w ogóle szerszy temat, związany z pierwszą wojną światową. U nas ona jakoś moim zdaniem jest pomijana, na zasadzie zabili Ferdynanda, a potem odzyskaliśmy niepodległość, hurra. A to była w krajach anglosaskich pokoleniowa trauma, a poza tym totalna rzeźnia. Broń masowego rażenia wynaleźli już niezwykle skuteczną, do tej pory są miejsca, w których pozostałości stanowią zagrożenie. Medycyna nie nadążyła, zresztą nie bardzo dało radę. No i nagle głupiutki podlotek, dla którego największą tragedią w życiu było to, że ją pantofle obtarły, zderza się z rzeczywistością. Okazuje się, że wojna to nie parady w eleganckich mundurach i bitwy na patyki, tylko rzeź. Ludzie z jej otoczenia umierają, albo zostają ciężko okaleczeni, trzeba się z tym jakoś zmierzyć. Nieźle to Montgomery wyszło, a i faktycznie dość wiarygodnie.
Tak, faktycznie dla nas I wojna się nie liczy, chociaż przecież wcale nas tak bokiem nie ominęła. Pamiętam, że pierwszy raz czytałem Rillę z oczami jak spodki i ze łzami w oczach, bo to faktycznie pokazało zupełnie inny wymiar tamtej wojny. Plus pies Piątek, który był Wtorkiem i który mnie wzrusza do dziś. A przemiana Rilli znakomicie uchwycona.
Czekaj, pies był Poniedziałkiem przecież? Dog Monday? A co do reszty, to pierwszy atak bronią chemiczną był przecież pod Bolimowem :-( Ale jest to rzeczywiście spora różnica kulturowa, u nas to inaczej wybrzmiało, bo Polacy walczyli pod różnymi sztandarami. A potem przyszła niepodległość, i ogólna radość przykryła wszystko.
W oryginale Monday, U Zawiszy-Krasuckiej Wtorek. Chyba mi się z Piętaszkiem pomyliło. Niepodległość przykryła i wojna z bolszewikami. A potem przyszli komuniści i przesunęli akcenty. W każdym razie I wojna dla nas zawsze będzie mniej istotna i wyrazista.
O ile to będzie dolina. A może tęczowa kotlina, padół czy jakiś inny wąwóz :-)
Jednak wolałabym, żeby Ania była Anią, a nie Anne. Przyzwyczajono mnie przez dekady do takiej pisowni Kubuś Puchatek jako „Fredzia” też mi nie odpowiadał :).
Ja się wciąż łapię na myśleniu o Ani, chociaż sam się poprawiam w myślach :)
Jeżeli tłumaczka (ta od Szczytów) tak się strasznie chwali swoją wiernością do oryginału zrobiła nagle z „Anne of the Island” „Anne z Redmondu”? Wszystko OL ale po co się tak tą wiernością tłumaczeniowa popisywać!!!
Akurat wszystkie swoje decyzje w kwestiach tytułów tłumaczka przedstawia we wstępach, wystarczy sięgnąć.
Pewnie sięgnę. Nie przeszkadza mi nowy tytuł ale to gadanie o takiej wielkiej wierności tłumaczeniowej skoro już na wstępie jest „niewierny” tytuł!!!!
Wszystkie decyzje w kwestii tytułów są wyjaśnione, można się z decyzjami tłumaczki w tej kwestii zgadzać albo nie, ale uzasadnienia są podane.
Ale mi nie chodzi wcale o uzasadnienie, jakiś powód musiał być, ok, ale nie mówmy potem że jest to taki super hiper wierny przekład. Nie chodzi mi o decyzję, ani jej uzasadnienie tylko taką wielką pychę dotycząca wierności.
A niezależnie od tytułu to tytuły rozdziałów też nie zawsze były takie wierne (jak się przyjrzeć dokładnie spisom treści w oryginale),
Może w sierpniu uda mi się zrobić powtórkę wszystkich tomów. :) Jestem ciekawa, czy nowe tłumaczenie „Błękitnego zamku” też jest w planach.
Wiele osób bardzo by tego tłumaczenia chciało, ale chyba nie ma jeszcze konkretnych planów.
Dla mnie to był najsłabszy tom całej serii, pomimo ciekawych i obiecujących wątków. Anne się tam po prostu cofnęła w rozwoju. To nie jest już przecież dziewczynka, a dorosła, wykształcona kobieta z pedagogicznym doświadczeniem zawodowym. A traktują ją jakby nadal miała te 11 lat i tak też się zachowuje. Na postać Gilberta spuśćmy zasłonę miłosierdzia.
Swoją drogą ciekawe, jak tłumaczka podejdzie do „Złotego Brzegu” bo w sumie Ingleside to ani brzeg, ani złoty.
Co do Złotego Brzegu, to już jest koncepcja i znowu będzie sarkanie po internetach, widzę to oczyma duszy mojej :D Anne w ogóle od tego tomu robi się cieniem samej siebie, widać autorce weszła nienawiść do bohaterki. Mnie się tu zawsze podobało zetknięcie Anne i Leslie/Ewy i faktycznie doktorowa wychodzi bardzo cieniutko.
A już wiadomo jak ten Złoty Brzeg zostanie przetłumaczony?
Wiadomo, znowu będzie dym :D Nie wiem, czy mogę upubliczniać.
Przypuszczam, że do Złotego Brzegu czytelnicy nie są są tak bardzo przywiązani jakby się by mogło wydawać. Jeśli to nie jest to obwarowane jakąś tajemnicą służbową to proszę o upublicznienie :-) Myślę, że wiele czytelników jest bardzo ciekawa a na stronie Marginesów nie ma nawet wzmianki w zapowiedziach.
Teoretycznie zmiana Ani na Anne też nie powinna wywołać szczególnej burzy :D Mam wrażenie, że każda nowość będzie pretekstem do rozpętania burzy dla samej burzy. Spróbuję się dowiedzieć, czy można upubliczniać pomysł tłumaczki.
Ja bym zaryzykowała „Zapiecek”
Ciepło, ciepło…
Chyba już wiem, wystarczy chyba wrzucić do wyszukiwarki Ingleside + „złoty brzeg” + nazwisko tłumaczki i poszukać co tam ciekawego wyskoczy. Ale z Zapieckiem mi się to nie kojarzy. Zapiecek jest ciepły i przytulny to jest ostre i gorące.
Z samym imieniem może być jeszcze inna sprawa. Młode czytelniczki lubią się utożsamiać z ulubioną bohaterką, a dużo łatwiej utożsamić się z Anią niż z jakąś Anne, którą słusznie można skojarzyć z nasza Anną, A jeszcze nie słyszałam żeby u nas ktoś do jakiejkolwiek Ani (wszystko jedno czy młodej czy starej) mówił per Anno (poza przypadkami służbowymi).
Łatwiej jest z Dianą, i tu Diana i tu Diana. Chociaż? Powiemy np Diana przyszła z Anne (OK, obie angielskie wersje imion) ale już odwrotnie? Anne przyszła z Diana czy raczej (co brzmi bardziej po ludzku)Anne przyszła z Dianą – i wtedy w tej wersji jedno imię jest spolszczone.
W dzisiejszych czasach młodym czytelniczkom Anne nie powinna przeszkadzać, one są dużo lepiej osłuchane z obcymi imionami niż ich rówieśniczki sto lat temu.
Nikt nie robił takich statystyk ale – czy wśród osób, które przeczytały Anię w ciągu np ostatnich 5 lat jest więcej
1) nowych, młodych czytelników, które/którzy przeczytali z własnej, nieprzymuszonej woli kilka tomów (więcej niż jeden – bo wiadomo jeden to lektura szkolna)
2) Czy czytelniczek z dawnych czasów, które przypominają sobie Anię przez sentyment?
Tym co czytają z przymusu jest wszystko jedno, Ania/Anne mogłaby się nawet nazywać np Prakseda lub Brunhilda i też by im nie przeszkadzała
Stawiam na 2, przynajmniej jeśli sądzić po internetowych odgłosach. Dla młodych czytelników mimo wszystko to już jest trochę ramota.
A czym jest dla Was? Dla mnie np. sentymentalnym powrotem do analogowych czasów kiedy życie było prostsze.
A właściwie dlaczego taka tajemnica, jeśli nawet zrobi się jakieś zamieszanie to w końcu im większe tym lepiej, więcej osób się zaciekawi i może więcej osób książkę nabędzie.
Odpowiedź była podana na zamkniętym forum, a podejrzewam, że póki wydawca nie ogłosi zapowiedzi, to tam zostanie.
Ludzie w ogóle są jacyś dziwni, jakby nagle ktoś umieścił poprzednie tłumaczenie na indeksie ksiąg zakazanych. Niech sobie każdy czyta co chce, Bazyl ładnie napisał kiedyś, ze lepiej mieć wybór niż nie mieć. Nb. rozumiem, że Marszałek Elliott odszedł do kręgów piekieł zarezerwowanych dla tego typ katastrof???
Mnie już trochę brakuje sił za każdym razem tłumaczyć to samo :P Tak, Marszałek rest in peace i niech go już nikt nie wskrzesza.
@Bazyl, uuu, pojechałeś :-) Osobiście akurat jestem wielbicielką ramot i to nawet nie takich. W sumie też dlatego i ta Ania zostanie dla mnie Anią oczywiście, tak jak ją przeczytałam lat temu ponad 40. Miałam wtedy z 9 lat, wróciliśmy z wigilii od dziadków i pod choinką w domu leżała paka tej ramoty literatury dziecięcej – Ania, Pollyanna (bueeeee), kraina Oz, Mała księżniczka, te sprawy. Starzy mieli mnie na całe święta z głowy :-) :-) Obawiam się jednak, że nie ma co liczyć na to, że młode pokolenie podejdzie do tego z takimi samymi emocjami. Ale kto wie, może uwspółcześnione tłumaczenie znajdzie odbiorców wśród młodzieży? Ceterum censeo – nie ma co się żreć, jak słusznie kiedyś powiedziałeś, lepiej mieć wybór niż go nie mieć.
Moja młodsza córka pierwszy raz czytała właśnie Zielone Szczyty i nie zapałała miłością do bohaterki: „Szczerze, to nie jest moja ulubiona postać. Przesadnie optymistyczna. Marilla lepsza”, że tak zacytuję najnowszą konwersację.
Czy można oczekiwać, aby współczesna, mądra nastolatka tę postać lubiła? Akcja książki jest dość interesująca, a i zakończenie z dzisiejszego punktu widzenia mało optymistyczne i wybór życiowej drogi dyskusyjny. Ale to nie ta czasoprzestrzeń, nie te dylematy. Ja te ramoty czytuję na zasadzie „comfort blanket”, celem oderwania się na chwilę od skrzeczącej rzeczywistości w inny świat. Problem jest taki, że bohaterkami tam się zawsze ktoś opiekował i troszczył, lepiej czy gorzej ale jednak, a na końcu cud się zdarzał, więc córka ma rację.
Bo Marilla to nasz typ, typ zgryźliwca, który potrafi wbić szpileczkę. A Ania? Mnie zawsze trochę (a może nawet bardziej niż trochę), onieśmielali rozszczebiotani, napchani do wypęku optymizmem ludzie. Ja jestem maruda i ględa i może niekoniecznie introwertyk, ale żeby tak całkiem frontem do drugiego człowieka, to też nie do końca. Ale faktycznie, ramoty również stosuję jako kołderkę i właśnie mam zamiar w sierpniu po kolei czytać dziecięce 8+2. Raz, że sobie odpocznę przy lekturze, a dwa, że zobaczę co muszę dokupić, bo serię mam podziurawioną jak serek :P
O, 8+2 też mi dobrze robiło, chociaż im dalej w las, tym słabiej i tylko babcia ratuje sporą część fabuły. Moje dziecko faktycznie nie lubi takich rozszczebiotanych panienek, nie mogę się doczekać, aż jej podsunę Tiffany Obolałą i Susan Sto Helit :P
Calpurnię? Flawię?? :) Na szczęście jest w czym wybierać. No właśnie i znów wróciliśmy do kwestii czy lepiej mieć wybór czy nie mieć? :) A 8+2, mimo długości serii, aż tak bardzo nie zjeżdża z poziomem. Żwawi staruszkowie zawsze na plus, bo niosą nam, ludziom w pewnym wieku, nadzieję :P
Calpurnię i Flawię też przyjęła bez euforii, nietypowy egzemplarz. A najżwawszy staruszek w literaturze to chyba Stulatek, który uciekł przez okno :D
Raz, że pewnie nie dociągniemy, dwa, że coraz częściej mam ochotę zrobić to co stulatek już teraz :P Myślę też, że oprócz stulatka znalazłbym w pamięci jeszcze parę krzepkich sztuk z charakterkiem :D
PS. Ale że Flawia be? :( A Holmesówna była czytana?
która Holmesówna?
Enola :)
Jakoś nas ominęło bokiem.
O ramotece można mówić jeśli będziemy zwracać uwagę tylko na to „rozszczebiotanie”, przesadny optymizm, czy na same przygody Ani. To co mnie pociągnęło w tej powieści, to jest to samo co było w „Małej księżnice” Burrnett – umiejętność wyobrażania sobie , jeżeli coś nie idzie po naszej myśli. np i w jednej i drugiej powieści jest scena, gdy obie wyobrażają sobie, że ich pokój wygląda inaczej, piękniej. Wyobrażają sobie różne historie, których są bohaterkami (swoją drogą to jest dobry sposób na nudę i spędzanie czasu, kiedy współcześnie ludzie muszą być zabawianie przez kogoś innego), Tego właśnie nauczyły mnie te dwie powieści