Zaczerpnięte z Thomasa Stearnsa Eliota motto do „Ostatniego brzegu” brzmi: „I tak się właśnie kończy świat/Nie hukiem ale skomleniem”. W powieści Nevila Shute’a faktycznie świat ginie bez huku, ale nazywanie postaw bohaterów skomleniem jest grubą niesprawiedliwością wobec nich.
Ostatnie chwile
Gdy półkula północna zostaje spustoszona przez wojnę atomową, południowe wybrzeże Australii czeka, aż nieuchronnie dotrze nad nią chmura radioaktywnego pyłu i wszelkie życie skończy się wskutek choroby popromiennej. Jest rok 1963. Komandor Peter Holmes, jego żona Mary, ich przyjaciółka Moira, amerykański kapitan okrętu podwodnego Dwight i młody fizyk James oczekują kresu. Podjęte przez niedobitki marynarki wojennej wyprawy zwiadowcze na północ odbierają wszelką nadzieję: nikt tam nie przeżył, poziom promieniowania nie spada, dla Australii nie ma żadnego ratunku. I ludzie reagują na to wręcz za spokojnie, żadnych gwałtownych incydentów, żadnych biczowników na ulicach, żadnego „hej, użyjmy żywota!”. Jakby wszyscy po prostu przyjęli katastrofę do wiadomości i postanowili żyć normalnie jak najdłużej.
Pozory normalności
I to chyba czyni z powieści Shute’a rzecz tak niepokojącą. Akcja toczy się leniwie wśród codziennej krzątaniny: nie ukazuje się prasa, nie ma benzyny, więc uziemione są samoloty, okręty stoją w portach, samochody pokrywają się kurzem w garażach, do łask wróciły rowery. Kursują pociągi i tramwaje, sklepy sprzedają resztki towarów i tylko w aptecznych magazynach piętrzą się małe czerwone pudełeczka z trucizną, która zostanie wydana obywatelom w ostatniej chwili. Peter i Mary opiekują się małą córeczką i planują swój ogródek, Moira za dużo pije i balanguje, pokrywając tym rozpaczliwą tęsknotę za miłością, której nie ma już szansy zaznać, Dwight żyje iluzją, że jego żona i dzieci wciąż mają się dobrze w Ameryce, a James, rzetelny naukowiec, na ostatek pragnie zaznać silnych wrażeń. Piękna pogoda jeszcze podkreśla tę nierzeczywistą, wręcz sielankową atmosferę. Rzadko padają pytania, dlaczego ludzkość musiała wyginąć, dlaczego nikt nie powstrzymał eskalacji atomowego konfliktu, czemu ucierpią niewinni. Świat odrodzi się za kilka lat, gdy poziom promieniowania spadnie, już bez ludzi, obojętny na to, co zniszczyło cywilizację.
Katastrofa bez huku
„Ostatni brzeg” czytany dziś może wydawać się dziwnie mało efektowny, a jednak jako dziecko wychowane wśród podsycanych przez peerelowską propagandę obaw przed amerykańską bronią jądrową rozmieszczaną w RFN wierzę, że w pełnym napięć okresie zimnej wojny Shute wcale nie musiał się uciekać do opisywania żadnych okropieństw. Stworzony przez niego obraz końca świata i bez tego musiał głęboko przemawiać do czytelników, na co dzień żyjących z lękiem przed katastrofą – mogła nastąpić za miesiąc, za rok, za dekadę, ale wydawała się nieuchronna: w końcu ktoś gdzieś popełniłby błąd w ocenie sytuacji, ktoś zbyt pochopnie nacisnąłby czerwony przycisk, kładąc kres znanej nam cywilizacji. A mimo tego lęku ludzie, tak jak Australijczycy w powieści, żyli, zajmowali się swoimi sprawami, czerpali pociechę i radość ze spraw drobnych, kochali się, pracowali, odnosili sukcesy i porażki. Literacko również książka jest niezbyt efektowna, ot, prosta historia o grupce przyjaciół, nieszczególnie pogłębiona psychologicznie, a jednak są tu epizody głęboko przejmujące: ucieczka marynarza z okrętu podwodnego, wizyta w amerykańskiej stacji nadawczej, obrazy wymarłych wybrzeży, śmierć matki Jamesa… I do tego coraz duszniejsza atmosfera w miarę zbliżania się końca, lęk pokrywany wisielczym humorem, troska o najbliższych, decyzje, by odejść na własnych warunkach, zanim choroba popromienna poczyni zbyt duże postępy.
Nevil Shute, Ostatni brzeg, tłum. Zofia Kierszys, Rebis 2021 (wydanie 7!). Wiersz Eliota w przekładzie Czesława Miłosza.
Ta powieść zawsze kojarzyła mi się z opowiadaniem Bradbury’ego „Sierpień 2026. Nadejdą ciepłe deszcze” z „Kronik marsjańskich” (chyba w przekł. Adama Kaski). Tam „iluzję normalności” podtrzymują automaty, tutaj ludzie, ale upiorne wrażenie wywoływane przez ten kontrast jest podobne.
Kurczę, nie znam tego Bradbury’ego, a wygląda interesująco.
Samo to opowiadanie jest wstrząsające, a cały zbiór rewelacyjny, chociaż też trochę każdy kawałek w swoją stronę ciągnie.
Ten Bradbury, którego znam, jest mocno nierówny, więc jestem jakby przyzwyczajony :)
Przesmutna książka. Pisałam o niej trzynaście lat temu!
Ładny kawałek czasu. A ja skończyłem wczoraj i się zastanawiam, czy czytałem to pierwszy raz, czy jednak już to znałem.
Czytałem i wydawało mi się, że nawet o niej pisałem, ale szybkie przejrzenie archiwum pl.rec.ksiazki pokazało, że jednak nie. Brałem tylko udział w wymianie zdań o i napisałem wtedy coś takiego:
„Autor jakby na siłę stara się uszlachetniać całą pozostałą przy życiu populację. A przecież tam gdzie zaistnieje sytuacja ekstremalna zawsze zdarza się obserwować skrajnie różne reakcje. Od totalnego zezwierzęcenia, po godność właśnie. A tymczasem w „Ostatnim brzegu” ludzie planują jak urządzić sobie ogródek – i to wszyscy bez_żadnego_wyjątku. Jako bliższe prawdy i znacznie bardziej wstrząsające polecam czytane właśnie „Miasto ślepców” J. Saramago”.
Co ciekawe „Miasto …” polecałem ostatnio Starszemu dziecku, które rozczytało się nagle samo z siebie i sam myślałem o powtórce :)
Tak, ten fatalizm jest zadziwiający, ale w sumie co właściwie mieliby ci Australijczycy robić? Uciec nie mają gdzie, mścić się nie mają na kim, to uprawiają te swoje ogródki do samego końca i chyba ich rozumiem.
Akurat uprawy ogródka nie rozumiem nawet bez sytuacji z mieczem Damoklesa :P Swoją drogą, wspominasz o czasach, kiedy baliśmy się atomowego grzyba, a w szkołach wisiały plansze o kładzeniu się w rowie lub pod oknem, a przecież ten podskórny lęk wrócił, tylko nie ma tych widomych znaków w przestrzeni publicznej :(
Tak. W razie ataku jądrowego należało zamalować okna wapnem. Fascynujące były te wytyczne :(