Gdy się urodziła, jej matka miała 13 lat i sprzątaniem w szpitalu zarabiała na poród. Ojciec miał 15 lat. Potem nastało trudne dzieciństwo: ojciec na wojnie albo w trasie z zespołem, matka sprzątała na północy Stanów, a małą Billie wychowywali dziadkowie i kuzynka, w biedzie i wśród przemocy. Tak rozpoczyna się historia jednej z największych śpiewaczek bluesowych, pierwszy raz wydana w 1956 roku, trzy lata przed śmiercią autorki.
„Białe gardenie i biały proszek”
Z kręgu biedy i przemocy nie wydostała się już nigdy. Nagrywała płyty, jeździła w trasy koncertowe, odnosiła sukcesy, ale rzadko miała pieniądze, jeszcze rzadziej spokój. Była prawnuczką niewolnicy, córką sprzątaczki, sama zaczęła sprzątać jako nastolatka. Siedziała w poprawczaku i wielokrotnie w rozmaitych aresztach, była dziewczyną na telefon, ale zawsze chciała śpiewać i dopięła swego. W końcu zaczęła występować, przechodziła z podrzędnych klubów do coraz większych sal, za coraz wyższe honoraria. Tęskniła za lepszym życiem i miłością, ale pierwszy mąż ją zdradzał i ćpał – Billie również zaczęła. „Każdego wieczoru dostawałam białe gardenie i biały proszek”, wspomina. Kwestią czasu było podpadnięcie policji: niedługo po wojnie piosenkarka trafiła do więzienia. Brutalny odwyk, powrót na scenę, ale to już był schyłek. Ciągłe problemy z policją, nieudane związki, śmierć w wieku 44 lat.
„Wciąż tyrasz na plantacji”
„Jestem Billie Holiday i swoje w życiu przeszłam”, pisze na zakończenie. Bez względu na to, ile z tych przejść podkolorowała, a ile zwyczajnie zmyśliła, bez względu na to, co pominęła, a co dodała, autobiografia Holiday robi wrażenie. Niekoniecznie trzeba nawet znać przejmujące piosenki „Lady Day”, choć warto je sobie włączyć jako podkład do lektury, szczególnie „Strange Fruit”, świadectwo losów czarnoskórych Amerykanów. „Lady Day śpiewa bluesa” broni się jako opowieść o losach Afroamerykanki z nizin społecznych, na zawsze napiętnowanej przez swoje pochodzenie, do śmierci borykającej się z uprzedzeniami i traumami, niezdolnej do zapanowania nad swoim życiem. Swój ból i swoje tęsknoty przelewała w muzykę, która zawsze oddawała jej aktualny nastrój: „Nie umiałabym zaśpiewać piosenki dwa razy tak samo”. To też historia o Ameryce czasów segregacji rasowej, gdzie „możesz nie mieć w zasięgu wzroku ani źdźbła trzciny cukrowej, owinąć się po same cycki w białe atłasy i wsunąć gardenię we włosy, a i tak wciąż tyrasz na plantacji”. Możesz być gwiazdą, ale dla szeryfa z miasteczka na Południu jesteś podejrzana, można cię obrażać i aresztować pod byle pretekstem. Możesz nie dostać noclegu w hotelu, nie wejść do toalety, nie otrzymać pomocy, gdy umierasz… O wszystkim tym Holiday pisze (a może raczej opowiada, bo jej historię spisał dziennikarz William Dufty) z wielką swadą, potocznym, slangowym językiem i z dużą szczerością, choć pojawia się niekiedy myśl, że może chce się nieco wybielić, zrzucić winę za swoje porażki na innych, na społeczeństwo, na system – co nie zmienia jednak wydźwięku jej słów. A może tworzy kolejną sceniczną kreację: nieco naiwnej, choć wyszczekanej dziewczyny, potem kobiety, która chciałaby po prostu śpiewać, a po zejściu ze sceny zaznać miłości i czułości, mieć własny dom na wsi i klub, gdzie mogłaby występować. Nie dane było jej spełnić tych marzeń: została po niej ta autobiografia i blues.
Billie Holiday, William Dufty, Lady Day śpiewa bluesa, tłum. Marcin Wróbel, Czarne 2017.